Ewa Wachowicz: Góry nauczyły mnie pokory

Prowadzi program "Ewa gotuje", jest jurorką w "Top Chef", wydaje autorskie książki kulinarne, szefuje restauracji Zalipianki w ukochanym Krakowie. Ale jej świat nie kręci się tylko wokół kuchni. Ewa Wachowicz ma duszę wojowniczki, która do pełni szczęścia cały czas potrzebuje silnych doznań. "Bo nic tak nie przyprawia życia, jak adrenalina", wyjaśnia. Od lat uprawia wspinaczkę skałkową i zdobywa najwyższe górskie szczyty. Robi to z pasją, ale nie za wszelką cenę. Za bardzo ceni życie. A ma dla kogo żyć... Córka, Ola, podarowała jej kiedyś książkę o górach, w której napisała: "Mamusiu, pamiętaj, że góra jest dopiero wtedy zdobyta, kiedy Ty do mnie szczęśliwie powrócisz". I to jest jej motto...

Artykuł na: 23-28 minut
Zdrowe zakupy

Ewa Anna Baryłkiewicz: Najpierw ustalmy: czy w pani słowniku istnieje takie słowo jak nuda?

Ewa Wachowicz: Nie! Z bardzo prostego powodu: uważam, że inteligentni ludzie się nie nudzą, bo zawsze jest coś ciekawego do odkrycia, zobaczenia, posłuchania, przeżycia. A nawet jeśli wydaje nam się, że tego nie ma, to można zwyczajnie przejść się po lesie, głęboko pooddychać, porozmawiać z kimś o "wszystkim i niczym" albo pomarzyć. Naprawdę jest mnóstwo rzeczy, które można robić, broniąc się przed nudą. Jestem osobą bardzo aktywną, ciekawą świata i ludzi, dlatego w moim prywatnym słowniku nie ma tego słowa. Ale także z tego powodu, że w sposób świadomy wyrzucam je ze swojego życia. Wychodzę z założenia: "co się zabiera do głowy, to i do serca", a jeżeli coś zapadnie nam głęboko w serce, z czasem wdrożymy to w czyn, więc...

Ewa Anna Baryłkiewicz: ...lepiej myśleć pozytywnie, absolutnie! Poza tym pani bardzo dużo pracuje, udziela się charytatywnie, a do tego ma na głowie dom, córkę... Ciężko temu wszystkiemu podołać.

Ewa Wachowicz: Trochę tych rzeczy mam na barkach. Ale przy tych wszystkich obowiązkach znajduję czas, by spotykać się z rodziną i przyjaciółmi, bo to dla mnie najważniejsze. Mama zawsze powtarzała, że Pan Bóg daje nam na ramiona tylko tyle, ile jesteśmy w stanie unieść - dlatego jeden z nas ma więcej, a drugi mniej. A niektórzy w świadomy sposób dokładają sobie życiowego "ciężaru" na ramiona, ponieważ mają je mocno zbudowane i dobrze wyćwiczone.

Ewa Anna Baryłkiewicz: I pani jest jedną z tych siłaczek?

Ewa Wachowicz: Powiedzmy, że... jakoś daję sobie radę! (uśmiech)

Ewa Anna Baryłkiewicz: Nieprzypadkowo zapytałam o tę nudę. Naukowcy dowiedli, że ludzie, którzy żyją bardzo intensywnie, na urlop wybierają się zazwyczaj nad morze, aby się wyciszyć. A ci, którym w codziennym życiu brakuje adrenaliny, idą w góry. Pani się z tej zasady wyłamuje...

Ewa Wachowicz: Bo zasady są po to, żeby je łamać! (śmiech) Naprawdę tak jest?.. Nigdy o tym nie słyszałam. Ale to prawda: lubię przygody. Lubię zmiany. Lubię, jak mnie życie czymś zaskakuje. A w górach przejście za każdy zakręt, wejście na każdy szczyt i zejście do każdej doliny jest zaskakujące.

Ewa Anna Baryłkiewicz: Skąd ta miłość do gór?

Ewa Wachowicz: Pochodzę z Beskidu Niskiego, co znaczy, że jestem takim "górolem z krzoków", jak określają nas górale z Zakopanego. Muszę się jednak przyznać, że jako młoda dziewczyna pod górkę nie za bardzo lubiłam chodzić, ponieważ wiązało się to z pracą. U nas "pod górkę" to szło się w pole, aby przerwać buraki, zebrać ziemniaki, zagrabić zboże, kiedy zaczynały się żniwa, sadzić i pielić na wiosnę. Dlatego te górki, których w moich rodzinnych stronach było sporo, jakoś nie kojarzyły mi się z ekscytującą przygodą. Oczywiście trochę żartuję. Nigdy nie wstydziłam się, że pochodzę ze wsi. Prawda jest jednak taka, że mieszkając w tym miejscu - pięknym, ale i odciętym od świata - miałam po prostu wielkie szczęście, że udało mi się wspiąć wyżej i spełnić tyle marzeń... Zawsze miałam wokół siebie dobrych, życzliwych ludzi - począwszy od cudownych rodziców, którzy nauczyli mnie, jak być silną i odważną, a na nauczycielach i przewodnikach górskich skończywszy. W szkole podstawowej pani od chemii zabierała nas na krótkie rajdy górskie, np. do Krynicy Górskiej na Górę Parkową czy Magurę Małastowską w pobliskich Beskidach, a z czasem i dalej: w Gorce na Turbacz. W liceum też miałam wspaniałych nauczycieli - amatorów gór. Zabierali nas na weekendy do Zakopanego: po wyprawie do Doliny Pięciu Stawów spaliśmy w schronisku, a kolejnego dnia przez Zmarzły Staw Gąsienicowy i Zawrat schodziliśmy do doliny. To było przeżycie! Albo zobaczyć Góry Stołowe i pobawić się w labiryntach... Tak zrodziła się pasja.

Ewa Anna Baryłkiewicz: Kiedy przerodziła się w styl życia?

Ewa Wachowicz: W dorosłym życiu. Oczywiście na studiach też wędrowałam z kolegami po górach - Tatrach, Bieszczadach, Gorcach, Pieninach. Chodziliśmy razem od schroniska do schroniska, spaliśmy na podłodze w śpiworach, jedliśmy cokolwiek. Było tak fajnie! Jednak dopiero wtedy, gdy pojawiły się środki na dalsze podróże, a ja ustawiłam się zawodowo, mogłam świadomie wrócić do pasji. A że granice się otworzyły, świat stał się nagle dostępny, zaczęłam marzyć o tym, żeby zobaczyć nie tylko polskie góry. Najpierw wyjechałam w Alpy na narty, a potem wróciłam tam na małą wspinaczkę. A jak się zaliczy mały szczyt, chce się na większy...

Ewa Anna Baryłkiewicz: Pierwszy szczyt poza granicami Polski, który pani zaatakowała, to...

Ewa Wachowicz: Mont Blanc, we Francji. Ale nie udało mi się na niego wejść. Za drugim razem góra też mnie nie wpuściła. Nic na siłę - zrozumiałam. I postanowiłam wspiąć się na inną: Mount Kenya. Do tej pory w telefonie mam tapetę z tej właśnie wyprawy. To jedna z najpiękniejszych gór, jakie zdobyłam: z jednej strony tropikalna roślinność Kenii, słonie w dolinie, inne dzikie zwierzęta, z drugiej - ośnieżone szczyty tonące w chmurach... Ta góra odcisnęła piętno na moim życiu.

Ewa Anna Baryłkiewicz: Bo to było pierwsze zwycięstwo! Pokonanie nie tylko góry, ale i siebie, swoich słabości.

Ewa Wachowicz: Tak. Dotąd mój najwyższy szczyt liczył 3800 metrów, więc wejście na wysokość 5000 m było dla mnie przekroczeniem kolejnej granicy. Pierwszy zdobyty pięciotysięcznik, pierwsze zetknięcie z egzotyką w górach i... pierwsza choroba wysokościowa. Czułam się taka silna, że nie słuchałam przewodnika, który prosił, żebym zwolniła tempo. I w nocy na wysokości 4300 metrów dostałam potwornego bólu głowy. Rano wyglądałam jak balon, tak spuchłam. Szef wyprawy szybko zaaplikował mi diuramid, który ściągnął nadmiar wody z organizmu. Mount Kenya nauczyła mnie pokory. I totalnie mnie oczarowała: może przez tę afrykańską florę i faunę? Do dzisiaj jest jedną z moich najważniejszych wypraw. Ale Etiopia też zrobiła na mnie ogromne wrażenie - nawet nie wiem, czy nie większe niż Tybet, w którym byłam niedawno.

Ewa Anna Baryłkiewicz: Dodajmy jedno: jeździ pani z ekipą zawodowych wspinaczy. Nie prowokuje pani losu.

Ewa Wachowicz: Nie, nie, absolutnie! Każdy wyjazd w góry wiąże się z solidnym przygotowaniem fizycznym, kondycyjnym. Muszę być silna i sprawna, żeby ciało wytrzymało trud wspinaczki. Każda moja wyprawa wysokogórska odbywa się pod opieką zawodowców. Zatrudniamy także miejscowych przewodników, którzy dobrze znają dany teren. Góry są naprawdę nieprzewidywalne i trzeba wiedzieć o nich bardzo dużo, aby w porę podjąć właściwą decyzję: czy atakować szczyt, czy jednak się wycofać? Trzeba umieć rozpoznać, czy przyszedł wschodni wiatr, czy zachodni (i co który dla nas oznacza). Czy z tych chmur spadnie deszcz, czy burza przejdzie bokiem? Trzeba umieć "czytać" pogodę (a każde góry mają swój mikroklimat) i być bardzo pokornym. Przekonałam się o tym dobitnie przy pierwszym podejściu na Mont Blanc.

Ewa Anna Baryłkiewicz: Co się wtedy stało?

Ewa Wachowicz: Nocowaliśmy w schronisku Cosmiques, stamtąd mieliśmy już zaatakować szczyt. Obudziliśmy się o czwartej rano, zbieramy się. Nasz przewodnik, Marcin Kacperek, wyszedł na zewnątrz i nie wraca. Patrzymy: jeden zespół wychodzi, drugi, trzeci... a my nie, wciąż czekamy na jego sygnał. I w pewnym momencie Marcin nam komunikuje: "Nie idziemy!". Pytam go: "Jak to?! Taka piękna pogoda, śnieg się skrzy. Będzie cudownie, idźmy!". "Nic z tego! Lawina zejdzie" - odpowiedział stanowczo. Zostaliśmy. Niepocieszeni. I proszę sobie wyobrazić, że zeszła ta lawina. Dlatego naprawdę warto zaufać intuicji przewodnika, który zna góry i wie, czego się może spodziewać po pogodzie, nawet na podstawie tak niewielu przesłanek. Poza tym odpowiada za nas, potrafi zastopować wszelkie nasze zapędy. Bo w górach pomyłka bardzo dużo kosztuje...

Ewa Anna Baryłkiewicz: To też zna pani z autopsji. Na jednej z ekstremalnych wypraw odmroziła pani stopę...

Ewa Wachowicz: Tak, podczas wspinaczki na Ararat w Turcji. To była końcówka marca, jeszcze fantastyczne warunki śniegowe, wpadliśmy więc z grupą przyjaciół na pomysł - ponieważ góra nie jest za bardzo stroma - że wejdziemy na szczyt na nartach, a potem z niego zjedziemy i będzie fajna przygoda. Wszystko szło zgodnie z planem do momentu, gdy pogoda się załamała... Ni stąd, ni zowąd zerwała się wielka śnieżyca, a temperatura tak spadła (odczuwalna wynosiła -37ºC), że praktycznie przez trzy dni na wysokości 3800 metrów byliśmy uwięzieni w namiotach, bo nie dało się z nich wyjść. Oczywiście chęć zdobycia góry była ogromna, więc przeczekaliśmy najgorsze i ruszyliśmy dalej. Przewodnik uprzedzał nas przed wyprawą, że warunki mogą być ciężkie i trzeba się dobrze przygotować, jeśli chodzi o sprzęt. Jako że zawsze marznę w stopy, a buty skiturowe są bardzo lekkie, za jego radą kupiłam wkładki ogrzewające. Tyle że ich nie sprawdziłam przed wyprawą. No i okazało się, że w jednym bucie wkładka zadziałała, a w drugim nie. Kiedy zorientowałam się, że coś jest nie tak z prawą nogą, przewodnik od razu podał mi leki i kazał zjechać do obozu. Zawróciłam z wysokości 4200 metrów. Ale stopę zdążyłam już odmrozić.

Ewa Anna Baryłkiewicz: To prawda, że groziła pani amputacja?

Ewa Wachowicz: Nie, aż tak to nie. Choć końce palców miałam poważnie odmrożone... Gdy Marcin Kacperek, przewodnik, którego bardzo cenię i szanuję, dowiedział się o tej mojej przygodzie, powiedział mi: "Ewa, no i co? Warto byłoby stracić palce po to, żeby wejść na szczyt?". I to było najlepsze podsumowanie całej mojej historii wspinaczkowej. Nie! Nie warto, absolutnie, nawet jednego palca! Żaden szczyt nie jest tego wart! Ból był potem ogromny, stres zresztą też. Zeszły mi paznokcie, wyglądało to koszmarnie. Przez pół roku chodziłam w "crocsach" w rozmiarze 44, bo tylko takie buty byłam w stanie nosić, by nie podrażniać co chwilę mojej odmrożonej stopy. Do tej pory jest ona bardzo czuła na temperaturę, w mroźne dni daje o sobie znać, przypomina mi feralną wyprawę na Ararat. I bardzo dobrze! Bo dzięki temu wiem, że nie wolno ryzykować.

Ewa Anna Baryłkiewicz: Skoro już jesteśmy w temacie medycznym... Powiedziała pani kiedyś, że zaczęła chodzić po górach z tego powodu, że... miała problemy z kręgosłupem. To był chyba żart?

Ewa Wachowicz: Wiem, że tak to brzmi, ale... to prawda. Kontuzja kręgosłupa wlecze się za mną od czasu, gdy miałam 18 lat - za szybko rosłam i zrobiła się za duża przestrzeń międzydyskowa - i dokucza mi do dziś. Po ciąży się pogłębiła, ale zbagatelizowałam ją. Aż w końcu przy jakichś czynnościach domowych tak mocno dała mi się we znaki, że wylądowałam w szpitalu. Potem była długa rehabilitacja, codzienne ćwiczenia z trenerem, nauka bezpiecznego poruszania się. I lekarz wtedy powiedział: "Pani Ewo, z niektórych sportów trzeba będzie zrezygnować. Jeśli chce pani biegać, to tylko do pięciu kilometrów. Ale lepiej jeździć na rowerze. I chodzić". - A dużo mogę chodzić? – zabłysły mi oczy. "Dużo, nawet bardzo!", przytaknął. "To ja, panie doktorze, będę teraz chodzić. Po górach!". Uśmiał się, ale... dał zgodę. A mnie góry pomogły wrócić do pionu, na zasadzie: "Nie będzie mi kontuzja mówiła, co mi wolno, a czego nie".

Ewa Anna Baryłkiewicz: Czysta psychologia: głowa zrobiła swoje.

Ewa Wachowicz: Właśnie! Oczywiście traktuję kręgosłup jako słabsze ogniwo, o które czasem trzeba zadbać i się zatroszczyć, wzmocnić ćwiczeniami, masażem itd. Ale to nie on ma mną rządzić, ale ja nim!

Ewa Anna Baryłkiewicz: Cały czas pokonuje pani siebie! Jednocześnie mając świadomość własnych ograniczeń...

Ewa Wachowicz: Tak, bo wychodzę z założenia, że wszystko zależy od nas. I od pewnego słowa, które uważam za jedno z najważniejszych w naszym życiu: "chcę". Chcę chodzić po górach, chcę zdobywać szczyty. Chcę być zdrowa. Chcę być szczęśliwa i spełniona. Chcę być królową swojego życia.

Ewa Anna Baryłkiewicz: Królowa życia, która ponad ćwierć wieku temu - aż trudno uwierzyć, patrząc na panią! - nosiła koronę Miss Polonia, zapragnęła też zdobyć inną, pochodzenia... wulkanicznego.

Ewa Wachowicz: No i widzi pani? Coś w tym jednak musi być, skoro ciągle mi tych koron mało... (śmiech)

Ewa Anna Baryłkiewicz: No jasne: klejnoty! Skąd właściwie wziął się pomysł na zdobycie Korony Wulkanów Ziemi?

Ewa Wachowicz: Autorem projektu jest moja przyjaciółka, Klaudia Cierniak, z którą w jednym namiocie dzielę górski los, bo od lat chodzimy razem na wyprawy wysokogórskie, ale też wspinamy się na te niższe szczyty, wyjeżdżamy na narty i inne fajne eskapady, więc jesteśmy zaprawione w bojach. Na którymś obozie Klaudia rzuciła: "A może byśmy zaczęły chodzić po tych górach w jakimś fajnym celu?..", odpowiedziałam: "OK! Tylko wymyśl coś, żeby nie trzeba było stać w kolejce na szczyt". A ona na to, że są takie wierzchołki, pochodzenia wulkanicznego, czyli Korona Wulkanów Ziemi, niezbyt popularne, mimo że przeurocze i pięknie położone. "Super, niech to będzie nasz projekt na najbliższe lata! Będziemy układać własną historię. Zdobywać kolejne klejnoty do Korony!" - ucieszyłam się. No i kompletujemy teraz szczyt po szczycie...

Ewa Anna Baryłkiewicz: I to chyba w całkiem niezłym tempie? Z tego co obserwuję...

Ewa Wachowicz: Generalnie w jednym roku starałyśmy się zdobyć jeden szczyt, chyba raz tylko udało nam się zaliczyć dwa. Niektóre wyprawy wymagały po prostu więcej przygotowań logistycznych, np. Papua-Nowa Gwinea. Jak się okazało, na szczycie Mount Giluwe nie był jeszcze nikt z Polski i to nasze wejście, co potwierdził Krzysztof Wielicki, było pierwszym w historii! Bardzo się tym szczycę! Nawet nie było kogo zapytać, jak wygląda ta góra, jaką drogę wybrać, musiałyśmy same przetrzeć ten szlak. Z kolei najwyższy wulkan świata, siedmiotysięcznik, wymagał, by kondycyjnie się do niego przygotować, by dać później radę wejść na taki szczyt.

Ewa Anna Baryłkiewicz: W jaki sposób dba pani o kondycję fizyczną? Ćwiczy pani codziennie?

Ewa Wachowicz: Prawie. Dwa razy w tygodniu uprawiam jogę, dwa razy mam zajęcia z trenerem personalnym, a dwa razy sama organizuję sobie jakieś ćwiczenia. Staram się, by ten siódmy dzień był nieco luźniejszy, ale też raczej spędzam go aktywnie: idę na spacer, wskakuję na rower, a zimą jadę na narty. Pilnuję, żeby przez tę godzinę dziennie trochę ciało zmęczyć - ale nie dłużej, bo można przedobrzyć z uprawianiem sportu, a organizm musi mieć też czas na regenerację.

Ewa Anna Baryłkiewicz: Fakt! A jak wygląda pani codzienna dieta? To przecież podstawa zdrowia i dobrej formy...

Ewa Wachowicz: Dostosowuję ją zawsze do pór roku, czyli tego, co w danym okresie jest dobre do jedzenia. W zimie codziennie staram się jeść kiszonki: kapustę czy ogórki, bo to są probiotyki, które wzmacniają nasz układ odpornościowy, i gotuję rozgrzewające zupy. Gdy robi się ciepło, na moim stole zaczynają królować nowalijki, świeże warzywa, owoce. Przygotowuję wtedy np. sałatkę z kaszy gryczanej, rzodkiewek, pomidorów, ogórków kiszonych, oliwy i czosnku. Piekę chleb, bo wtedy wiem, co jest w środku - zwracam uwagę na takie rzeczy! Dbam, by dobrze odżywić organizm. Staram się jeść pięć razy dziennie - co dwie i pół, trzy godziny. Porządne śniadanie, drugie śniadanie, obiad, podwieczorek i kolację (choć ona już może być traktowana po macoszemu). Spędzam dzień w trasie? Zabieram do torby soki, które rano wyciskam, jakąś kanapkę albo pudełko z sałatką. Zawsze mam też w samochodzie zdrowe przekąski: orzechy i migdały, chlebek ryżowy - na wypadek, gdybym utknęła w korku. Wiem, że jak człowiek się wygłodzi i spadnie mu poziom cukru, bezwiednie sięga po słodycze. Co jeszcze? Piję bardzo dużo płynów, do czterech litrów dziennie, teraz zimną wodę z cytryną, zimą ciepłą, i dodaję do niej imbir. A do tego przygotowuję mnóstwo naparów ziołowych i herbat: zieloną, białą i moją ulubioną, rooibos, z czerwonokrzewu afrykańskiego. W ten sposób oczyszczam mój organizm z toksyn.

Ewa Anna Baryłkiewicz: Można więc powiedzieć, że dba pani o siebie holistycznie.

Ewa Wachowicz: Oczywiście! Bo lubię siebie. Lubię o siebie dbać. Lubię być w formie. Lubię sięgać wyżej i...

Ewa Anna Baryłkiewicz: ...zdobywać szczyty! Został pani jeszcze jeden klejnot do Korony, Mount Sidley.

Ewa Wachowicz: Na Antarktydzie. Na ten wulkan można wejść tylko w grudniu. Miałam plan, by zrobić to w ubiegłym roku, ale zrezygnowałam. Otwierałam restaurację i chciałam wszystkiego dopilnować, osobiście powitać pierwszych gości. Zobaczymy, może w tym roku się uda? Do tej wyprawy trzeba się solidnie przygotować nie tylko kondycyjnie, ale też finansowo, bo jest potwornie droga. Czy dam radę podjąć to wyzwanie? Myślę, że decyzję podejmę w czerwcu.

Ewa Anna Baryłkiewicz: Będziemy więc śledzić pani poczynania w sieci. I trzymać kciuki! Dziękuję za rozmowę.

Autor publikacji:
ARTYKUŁ UKAZAŁ SIĘ W
Holistic Health 03/2019
Holistic Health
Kup teraz
Wczytaj więcej
Nasze magazyny