Moc więzi międzyludzkich

Najlepszym lekarstwem na świecie - lepszym nawet od ćwiczeń i diety - jest poczucie przynależności.

21 lipiec 2014
Artykuł na: 23-28 minut
Zdrowe zakupy

Japończycy od lat fascynują epidemiologów, stanowią bowiem istny paradoks: wśród nich notuje się najmniej przypadków chorób serca na całym świecie, mimo że niemal wszyscy mężczyźni tej narodowości palą papierosy, co jest przecież czynnikiem zagrożenia. Przeciętna długość życia Japończyków kłóci się ze wszystkimi przekonaniami odnośnie tego, jak należy postępować, by cieszyć się długim i zdrowym życiem. Właśnie w tym kraju najwięcej ludzi żyje ponad sto lat; obecnie szacuje się, że ponad 40 tys. Japończyków doczekało setnych urodzin, a wielu z nich jest lub było palaczami.

Grupy imigranckie są pod tym względem wyjątkowo pouczające, dają bowiem okazję zbadania, jak dana społeczność radzi sobie w nowym otoczeniu o diametralnie odmiennej kulturze, zwyczajach czy nawykach żywieniowych. Len Syme oraz Reuel Stallones, wykładowcy w Szkole Zdrowia Publicznego w Berkeley w stanie Kalifornia, postanowili zbadać to zagadnienie.

Przebadali oni grupę 12 tys. mężczyzn - z których część pozostała w Japonii, część wyemigrowała na Hawaje, a pozostali do Karoliny Północnej - pod kątem poziomu ryzyka wystąpienia ataku serca w zależności od nawyków żywieniowych oraz innych czynników społecznych.

Wszystkie czynniki ryzyka związane z trybem życia odpowiedzialne rzekomo za choroby układu krążenia mają mniejszy wpływ na występowanie zawałów niż zwyczajna izolacja - od ludzi, od swoich własnych uczuć i od siły wyższej

Stallones zastanawiał się, czy niski odsetek zawałów u Japończyków można wytłumaczyć ich zdrową, niskotłuszczową dietą oraz czy odsetek ten wzrasta po przeprowadzce do USA i zaadaptowaniu typowej amerykańskiej diety opartej na niezdrowym i tłustym jedzeniu. Jednak Syme’a fascynował bardziej czynnik społeczny: czy zmiana kraju zamieszkania i obcowanie z odmienną kulturą wpływają na człowieka aż tak bardzo, że mogą prowadzić do chorób serca?

Za wszelką cenę

Eksperci z Banku Rezerwy Federalnej w San Francisco oraz zajmujący się spisem ludności zbadali w 2009 roku, czy samobójstwa w Stanach Zjednoczonych były powiązane z ilością zarabianych pieniędzy. Zakładali oni, że najwięcej samobójstw notuje się w klasie społecznej o najniższych dochodach, niezależnie od regionu.

Głębsza analiza wykazała jednak, że założenie to było przedwczesne. Mimo że ludzie z rodzin o rocznych przychodach niższych niż 20 tys. dolarów rzeczywiście częściej popełniali samobójstwa, to mieszkańcy najbogatszych rejonów Ameryki są na to najbardziej narażeni. Gdy badacze bliżej przyjrzeli się temu problemowi, okazało się, że poziom ryzyka nie ma nic wspólnego z wysokim kosztem życia, wynajmu, różnicą między najemcami a właścicielami, średnim kosztem życia w całym stanie, czy nawet niską dostępnością do opieki zdrowotnej. Jedyny czynnik, jaki decydował o wystąpieniu myśli samobójczych to porównywanie swoich przychodów do przychodów ludzi z bezpośredniego otoczenia. A im bogatsi ludzie dookoła, tym bardziej jest się nieszczęśliwym.

Mówiąc dosadnie, gdy sąsiedzi zarabiają o 10% więcej, prawdopodobieństwo samobójstwa podnosi się o 7,5%. Zespół badaczy doszedł do wniosku, że to właśnie zwyczajna chęć dorównania Kowalskim z naprzeciwka prowadzi do wyrządzania sobie krzywdy. A im wyższe stosujemy kryteria, tym zamożniejsza okolica; innymi słowy, im wyższa poprzeczka, tym trudniej o dorównanie i łatwiej o myśli samobójcze.

Wyniki zadziwiły ich obu. Wśród Japończyków emigrujących do Kalifornii choroby serca notowano pięć razy częściej niż u tych pozostających w kraju; u emigrujących na Hawaje odsetek zachorowań plasował się zaś pomiędzy nimi. Oznaczało to, że emigracja sama w sobie nie powoduje chorób serca. Co więcej, wyniki wydawały się być zupełnie niezwiązane z czynnikami ogólnie przyjętymi za ryzykowne, a więc z paleniem, wysokim ciśnieniem, dietą czy poziomem cholesterolu. W gruncie rzeczy w grupie badanych Japończyków odnotowano wręcz najwięcej palaczy oraz jednocześnie najmniej osób chorych na serce.

Zdumiewający jest fakt, że wyniki owych badań okazały się niezależne od zmian diety. Bez względu na to, co Japończycy jedli - czy sushi i tofu, czy hamburgery z frytkami - nie miało to żadnego wpływu na ich skłonności do zapadania na choroby serca.

Mimo że zmiany nawyków żywieniowych nie odbiły się źle na kondycji serca, uczyniły to zmiany społeczne, które nieodzownie towarzyszą emigracji. Wśród Amerykanów japońskiego pochodzenia najsilniej trzymających się swoich rodzimych tradycji odsetek osób chorych na serce był dokładnie taki sam, jak w Japonii. U tych natomiast, którzy przejęli sposób życia typowy dla ludzi Zachodu, częstość występowania chorób serca zwiększyła się nawet pięciokrotnie! Różnice te nie dają się wytłumaczyć żadnym z typowych czynników ryzyka, np. dietą.

Imigranci, którzy wspierają się nawzajem wytworzywszy sobie własną społeczność, są dobrze chronieni przed chorobami serca, bez względu na to, czy palą papierosy lub mają wysokie ciśnienie.

Przemieszczenie społeczne - opuszczenie własnej grupy społecznej i utrata poczucia przynależności - wpędza w chorobę.

Jak zdają sobie sprawę najbardziej otwarte umysły świata medycyny, u podstaw większości zachorowań na serce leży stres. Nie chodzi tu jednak o przemijający stres związany z sytuacjami życiowymi, np. stanem naszego związku czy finansów, ale stres w ogólnym sensie wygenerowany przez to, jak żyjemy, jak postrzegamy swoje miejsce w świecie, a zwłaszcza w bezpośrednim otoczeniu. Zakrojone na ogromną skalę badania wskazują na to, że przyczyną stresu, i co za tym idzie wielu chorób, jest poczucie wyizolowania, przy czym najbardziej szkodliwa okazuje się obecna tendencja do niekończącej się rywalizacji. Potrzeba poczucia przynależności jest tak głęboko wpisana w nasze istnienie, że więzi społeczne są nam wręcz niezbędne do przetrwania.

Moc słowa "my"

Większość badań poświęconych wewnętrznemu monologowi, jaki ludzie prowadzą, żeby przygotować się psychicznie do jakiegoś występu lub zadania, skupia się na podnoszących na duchu wewnętrznych afirmacjach budowanych wokół samego słowa ja".

Skłoniło to badaczy z Michigan State University do zbadania, jak zmiana skupienia podbudowującej mowy z jednostki na całą grupę wpłynie na indywidualne osiągnięcia jej członków. Postanowili więc losowo przydzielić 80 osób grających w rzutki do trzech grup: pierwsi swój wewnętrzny monolog skupili na swoich możliwościach i wynikach, drudzy podkreślali walory całej grupy, a trzeci, grupa kontrolna, mieli za zadanie myśleć o rzeczach neutralnych. Gdy badacze zebrali rezultaty, okazało się, że zarówno indywidualna pewność siebie, jak i same wyniki w grze najlepiej przedstawiały się w grupie drugiej.

Osoby skupiające się na całej grupie były pewniejsze siebie i ostatecznie poradziły sobie lepiej. Badanie to może mieć ogromny wpływ na wiele aspektów życia, gdyż dowodzi ono, że skupianie się na pracy całej grupy naturalnie zwiększa nasze możliwości. Samo myślenie my "jest korzystne dla ja".

Jak dowiedli naukowcy z Oxfordu, doświadczamy też dużego przypływu energii, gdy należymy do superorganizmu. Odkryli oni bowiem, że u członków uniwersyteckiej sekcji wioślarskiej odporność na ból" oraz ilość wydzielanych do organizmu kojących endorfin była większa niż u ćwiczących w pojedynkę. Zamiast więc powtarzać w myśli pozytywne afirmacje na swój temat, lepiej będzie podobne myśli skierować również na bliską nam grupę. Załóżmy, że chcemy ułożyć afirmację o radzeniu sobie w pracy. Zamiast skupiać się na "ja", pomyślmy o całym zespole i powiedzmy to głośno lub tylko w myśli: wszyscy dobrze sobie dziś radzimy w pracy". Jeśli zaś interesuje nas afirmacja na temat zdrowia, pomyślmy o całej naszej rodzinie i wypowiedzmy: "moja rodzina jest zawsze zdrowa".

Kultywowane na Zachodzie, przede wszystkim w Ameryce, dbanie wyłącznie o własną skórę może okazać się zabójcze dla nas i naszych serc. Niejedne badania wykazały, że u ludzi cynicznych, samolubnych i wrogo nastawionych do otoczenia występuje większe ryzyko śmierci z powodu zawału. Dean Ornish, ekspert od chorób serca, odkrył pewną niezwykłą statystykę: wszystkie klasyczne czynniki ryzyka - palenie, otyłość, brak aktywności fizycznej i dieta wysokotłuszczowa - odpowiadają jedynie za połowę przypadków zachorowań na serce.

Wszystkie czynniki ryzyka związane z trybem życia, odpowiedzialne rzekomo za choroby układu krążenia, mają mniejszy wpływ na występowanie zawałów niż zwyczajna izolacja - od ludzi, od swoich własnych uczuć i od siły wyższej.

Choroby serca można więc postrzegać jako problem wynikły z alienacji emocjonalnej. Zdrowe osoby dorosłe wspierane przez własną grupę społeczną mają niższy poziom cholesterolu we krwi niż osoby bez wsparcia emocjonalnego, a ich układ odpornościowy również funkcjonuje lepiej.

Badania przeprowadzone niedawno na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku wykazały, że spośród 655 pacjentów po zawale u tych wyizolowanych społecznie prawdopodobieństwo wystąpienia kolejnego zawału w przeciągu pięciu lat było dwa razy większe niż u pacjentów utrzymujących więzi społeczne. Izolacja okazała się największym czynnikiem ryzyka, większym nawet od miażdżycy czy siedzącego trybu życia. Reperkusje zdrowotne towarzyszące społecznej izolacji są wręcz porównywalne do tych wynikających z palenia, nadciśnienia czy chorobliwej otyłości.

Statystyki te tak zaintrygowały ekspertów z Uniwersytetu Brighama Younga w stanie Utah, że postanowili oni zgromadzić i przeanalizować wyniki 148 badań porównujących interakcje międzyludzkie ze zmianą stanu zdrowia w przeciągu siedmiu lat. Wnioski: związki jakiegokolwiek rodzaju, złe czy dobre, zwiększają szanse przeżycia o 50%. Izolacja z kolei równa się wypalaniu 15 papierosów dziennie lub byciu alkoholikiem, jest też dwa razy groźniejsza niż otyłość

Ponadto możliwe, że zbyt małą wagę przypisujemy obecności w naszym życiu zdrowych związków. - Dane pokazują jedynie, czy ochotnicy utrzymywali więzi społeczne - mówi kierująca badaniem Julianne Holt-Lunstad. - A to oznacza, że negatywne związki i towarzyszące im efekty zostały wrzucone do jednego worka z pozytywnymi.

Silna indywidualność oraz zajmowanie się sobą zdają się być wyjątkowo niekorzystne dla zdrowia. Istnieją nawet badania wykazujące, że im więcej używamy słów typu "ja", "mnie", "moje" w zwykłych rozmowach, tym bardziej zwiększamy swoje ryzyko chorób serca. W pewnym badaniu przeprowadzonym na pacjentach po zawale okazało się, że częstość mówienia o samych sobie była najpewniejszym wskaźnikiem odnoszącym się do śmiertelności, pewniejszym nawet od nadciśnienia czy poziomu cholesterolu we krwi.

Leonard Syme był tak poruszony tymi danymi, że postanowił pojechać do Japonii i przeprowadzić wywiad z dziesiątkami mieszkańców w celu zidentyfikowania tajemniczego czynnika zapewniającego Japończykom ich doskonałe zdrowie. Odkrył - a powtarzała to każda osoba, z którą rozmawiał - to że Amerykanie są samotni. Japończycy zaś, zwłaszcza ci żyjący w południowej Japonii, utrzymują ścisłe więzi społeczne dające wzajemne wsparcie, nawet w interesach. Aż do czasu wielkiego kryzysu ekonomicznego w latach 90., dołączenie do firmy było w Japonii porównywalne do wżenienia się w rodzinę; był to związek na całe życie.

Wśród Amerykanów japońskiego pochodzenia najsilniej trzymających się swoich rodzimych tradycji odsetek osób chorych na serce był dokładnie taki sam, jak w Japonii. U tych natomiast, którzy przejęli sposób życia typowy dla ludzi Zachodu częstość występowania chorób serca zwiększyła się nawet pięciokrotnie.

Syme zwerbował następnie do pomocy jedną ze studentek, Lisę Bergman. Jej zadaniem było przeanalizować, jak ważną rolę odgrywają wsparcie i więzi społeczne w kontekście ochrony przed chorobami serca. Zebrała ona statystyki zdrowotne większości mieszkańców hrabstwa Alameda gromadzone w ciągu dziewięciu lat przez kalifornijskie Laboratorium Populacji Ludzkiej. Udało jej się dowieść, że u osób, które czują się samotne i społecznie odizolowane występuje dwu- lub trzykrotnie większe ryzyko śmierci z powodu chorób serca bądź innych przyczyn w porównaniu z osobami będącymi w związku z innymi ludźmi.

Bibliografia

  1. Am J Epidemiol, 1976; 104:225–47; 1975; 102: 477–80
  2. Am J Epidemiol, 1983; 117:384–96
  3. Am J Epidemiol, 1979; 109:186–204; 1988; 128: 370–80
  4. Neurology, 2005; 64: 1888–92
  5. PLoS Med, 2010; 7: e1000316
  6. Psychosom Med, 1986; 48:187–99
  7. Milbank Mem Fund Q, 1970; 48:9–36
  8. J Behav Med, 1988; 11: 509–17
  9. Circulation, 1974; 49: 1132–46
  10. Am J Epidemiol, 1996; 144:839–48; J Hypertens, 1995; 13:1267–74
  11. Health Soc Work, 2008; 33: 9–21
  12. Johns Hopkins Med J, 1968; 123:283–96
  13. Qual Life Res, 2011; 20: 57–67
  14. Am J Public Health, 1997; 87:1491–8
  15. JAMA, 1997; 277: 1940–4
  16. ISUMA: Can J Policy Res, 2001;2: 41–51
  17. Biol Lett, 2010; 6: 106–8
  18. Unhappiness, and Suicide: AnEmpirical Assessment. FederalReserve Bank of San Francisco Working Paper, 2008-18

Wyniki te były niezależne od typowych czynników ryzyka, takich jak poziom cholesterolu, nadciśnienie, palenie papierosów czy predyspozycje genetyczne.

Bergkman była wręcz zafascynowana tym co odkryła: nasza biologiczna odpowiedź na stres - mechanizm ataku i ucieczki będący produktem autonomicznego systemu nerwowego oraz układu dokrewnego - jest stłumiona, jeśli obecny jest towarzysz. Taka sama sytuacja ma miejsce, gdy wiemy, że druga osoba będzie nam towarzyszyć, lub nawet tylko o tym myślimy. Nawet posiadanie zwierzęcia domowego daje już wsparcie. Ludzie starsi posiadający zwierzęta domowe mają niższe ciśnienie tętnicze niż ci bez nich.

Syme doszedł do wniosku, że siła więzi, jaką dana osoba odczuwa w stosunku do najbliższego otoczenia, pozwala bardzo dokładnie przewidzieć jej stan zdrowia. Nawet w bardzo trudnej sytuacji życiowej silna więź z otoczeniem chroni przed praktycznie każdym czynnikiem zagrożenia zdrowotnego, a więc emigracją, bezdomnością, biedą, złą dietą czy nawet alkoholizmem. Badania nad rdzennymi kulturami wykazały też, że silne więzi społeczne działają jak amortyzator na rzekome czynniki wysokiego ryzyka takie, jak odmienna dieta czy nawet obce praktyki religijne.

Gdy grupa ekspertów przebadała różnorodne rdzenne populacje na Wyspach Salomona okazało się, że miażdżyca i nadciśnienie po prostu tam nie istnieją, nawet po tym, gdy mieszkańcy przejęli typowo zachodnie nawyki żywieniowe oraz praktyki religijne. Stanowiło to dla naukowców prawdziwą zagadkę, aż odkryli oni, że pewien czynnik pozostał niezmienny: ich więzi społeczne i role w rodzinie.

Paul Whelton i zespół badaczy z Instytutu Medycznego Johnsa Hopkinsa w stanie Maryland odnotowali podobne zjawisko podczas badania Yi, etnicznego plemienia z Chin. Wśród tych szczupłych farmerów odżywiających się głównie ryżem, przetworami pełnoziarnistymi oraz warzywami notuje się bardzo niewiele zawałów i niski poziom cholesterolu we krwi w porównaniu z urbanistycznym plemieniem Han. Jednak gdy Yi migrują na tereny miejskie, odsetek osób chorych na serce gwałtownie wzrasta i sięga poziomów typowych dla Han.

Sayonara, serce

Wśród Japończyków notuje się najniższą liczbę zachorowań na serce, staje się ona jednak 2,5 razy większa, gdy przeprowadzają się oni na Hawaje, i pięciokrotnie większa, gdy przenoszą się do Kalifornii. Po bliższym przyjrzeniu się naukowcy przekonali się, że nie miało to żadnego związku ze zmianą diety czy zwiększonymi czynnikami ryzyka (np. nadciśnieniem), a za to zależało od tego, czy imigranci wciąż utrzymywali silne więzi społeczne.

Najciekawsza różnica pomiędzy życiem na wsi, a życiem w mieście dotyczy wpływu konsumpcji alkoholu na stan zdrowia. Yi nie wylewają za kołnierz, ale w ich wiejskim otoczeniu nie przynosi im to większych problemów. Gdy jednak przenoszą się do miast i utrzymywane przez nich wcześniej więzi społeczne zanikają, od razu wzrasta wśród nich liczba przypadków nadciśnienia wynikającego z picia alkoholu. Mimo że Yi nie zmieniają nawyków żywieniowych po przeprowadzce do miasta, najwyraźniej zmiana trybu życia i zerwanie więzi z ich rdzenną społecznością mają druzgocący wpływ na ich stan zdrowia.

Więzi społeczne chronią nas nawet w ciężkich czasach. Pewne badanie wykazało, że u Amerykanów o najniższych przychodach nie występowały żadne formy depresji z powodu ich sytuacji materialnej pod warunkiem, że mieli zapewnione wsparcie od swojej lokalnej wspólnoty wiernych. Nawet gdy mieli prawdziwe kłopoty ze związaniem końca z końcem, radzili sobie, jeśli tylko nie musieli stawiać wszystkiemu czoła w samotności.

Inne badanie pokazało, że mężczyźni tracący pracę z powodu zamknięcia firmy o wiele lepiej radzą sobie ze stresem związanym z bezrobociem, jeśli utrzymują bliskie stosunki z innymi ludźmi. Ścisłe więzi rodzinne i silne wsparcie od społeczności zapewniane w dzieciństwie okazują się wręcz chronić przed zawałem przez całe późniejsze życie.

Psychologowie społeczni z Uniwersytetu Exeter wykazali, że wszelkie związki w grupie społecznej są jednym z najlepszych lekarstw oferowanych przez naturę. Ich przełomowe badania dowiodły, że najważniejszym warunkiem zapewniającym zdrowie nie są właściwa dieta czy ćwiczenia, ale właśnie ilość grup, do których się przynależy, zwłaszcza tych, w których istnieją bliskie związki. Im większy nasz dobrowolny udział w organizacjach takich jak zgrupowania religijne czy stowarzyszenia, tym mniejsze ryzyko śmierci z jakichkolwiek przyczyn.

Nawet łapanie infekcji zdaje się być uzależnione w większym stopniu od stanu naszego życia towarzyskiego niż od kontaktu z zarazkami. Izolacja społeczna sprawia, że jesteśmy bardziej narażeni na infekcje - i małe, i duże. W pewnym badaniu przeprowadzonym na Uniwersytecie Carnegie Mellon w Pittsburghu okazało się, że ludzie o największych i najbardziej zróżnicowanych rolach społecznych są dwa razy bardziej odporni na przeziębienia niż ludzie mniej aktywni społecznie.

"Praktyczna zasada jest następująca", pisał w swojej książce Bowling Alone (Simon & Schuster, 2000) harwardzki politolog Robert D. Putnam - jeśli nie należysz do żadnej grupy, ale decydujesz się do jakiejś dołączyć, zmniejszasz ryzyko śmierci w przeciągu następnego roku o połowę".

Praktyczna zasada jest taka: jeśli nie należysz do żadnej grupy, ale decydujesz się do jakiejś dołączyć, zmniejszasz ryzyko śmierci w przeciągu następnego roku o połowę.

Potrzeba przekroczenia granic siebie jako jednostki i wstąpienia w więź z grupą jest do tego stopnia pierwotna w swojej naturze i wpisana w byt ludzki, że wręcz decyduje, czy będziemy zdrowi, czy chorzy, a nawet czy umrzemy, czy będziemy żyć. Jest nam bardziej potrzebna niż ćwiczenia i zdrowa dieta oraz chroni nas przed toksynami i nieszczęściami.

Więź, jaką współtworzymy z grupą, jest najbardziej podstawową potrzebą ludzką, tworzy ona bowiem najwłaściwszy nam stan: poczucia przynależności, bycia częścią czegoś większego.

Zaadaptowane z nadchodzącej książki Lynn McTaggart The Bond: The Power of Connection (Hay House), która zawiera duży dział poświęcony nowym technikom umacniania więzi z rodziną, współpracownikami, sąsiadami i innymi członkami społeczności.

Artykuł należy do raportu
Łączmy się
Zobacz cały raport
Wczytaj więcej
Może Cię zainteresować
Nasze magazyny