Wszystko, co kocham - wywiad z Renatą Przemyk, piosenkarką, matką, kobietą spełnioną

Teraz wiem, kim jestem i czego chcę od życia. Robię to, co lubię, i żyję po swojemu – uważam to za życiowy sukces. Mam wszystko, co kocham.

Artykuł na: 29-37 minut
Zdrowe zakupy

 Agnieszka Podolecka: Pani nowa płyta nosi tytuł "Renata Przemyk i mężczyźni". Bardzo ciekawy. Jak to było z mężczyznami w pani życiu?

Renata Przemyk: Myślę, że jak w przypadku każdej dziewczyny, pierwszym najważniejszym mężczyzną był ojciec. Mam też dwóch braci, ale jeden jest dużo starszy i separował się od małej siostry. Drugi jest młodszy aż o 10 lat, więc ta różnica wieku sprawiała, że żyliśmy w oddzielnych światach.

Mój tata był pasjonatem samochodów i ja chyba najbardziej z rodzeństwa zaraziłam się tą pasją. Wspaniale było oglądać razem westerny i filmy drogi z wielkimi ciężarówkami mknącymi przez amerykańskie prerie. Marzyłam kiedyś, aby zostać kierowcą takiej wielkiej kolorowej ciężarówki, która ma za kabiną małą sypialnię dla kierowcy.

Oto kwintesencja moich młodzieńczych marzeń: wielkie auto, które prowadzę tam, gdzie chcę, własny pokój, egzotyczne podróże i wolność. Życie, nad którym mam pełną kontrolę. Uwielbiam auta terenowe z napędem na 4 koła.

Brałam nawet udział w zawodach! To była niesamowita frajda, ale nie lubiłam, kiedy w trudnej trasie samochody się niszczyły, i zrezygnowałam. Te auta służyły mi do przemieszczania się w normalnym życiu, nie mogły ciągle lądować w warsztacie.

Z tatą oglądałam też mecze bokserskie. Miałam nawet ulubionego boksera, amerykańskiego, wielkiego czarnego pastora Foremana. Boksował ponoć dla swoich wiernych. Idea była mi potrzebna od zawsze.

AP: Inni ważni mężczyźni?

RP: Ważnym mężczyzną w okresie nastoletnim był dla mnie Bruce Lee. Gdy byłam dzieckiem, zachwycałam się filmami z jego udziałem. Był nieduży, ale skuteczny. Walczył jak nikt inny i zawsze po właściwej stronie. Ja też byłam drobnej budowy i pomyślałam, że to możliwe, że też będę taka silna i sprawna, jeśli będę dużo trenować.

Pomyślałam również, że dobrze by było móc się obronić, a może nawet stanąć w czyjejś obronie. Trenowałam jako jedna z dwóch dziewczyn na prawie stu chłopaków. Miałam szczęście trafić na senseia, który podbudowywał ćwiczenia ideologią.

Tłumaczył nam, że trenujemy po to, aby bronić słabszych albo siebie, gdy zajdzie konieczność, a nie atakować samemu. Ta nasza siła ma być po to, by pokonywać własne słabości. Każde zajęcia zaczynaliśmy medytacją.

Trenowałam półtora roku i okazało się, że tak intensywnie ćwiczyłam, iż moje stawy skokowe uległy uszkodzeniu. Lekarz kazał mi przestać, jeśli nie chcę zostać kaleką. Ten czas pomógł mi nabrać trochę pewności siebie, poznać swoje ciało i jego możliwości.

Szpagatu już chyba nie zrobię, ale sposób myślenia pozostał. Wejść do zimnego morza w ubraniu i tam robić wymachy nogami – proszę bardzo. Dobrze jest czuć, że można pokonać własne ograniczenia.

AP: No proszę! Drobna, filigranowa dziewczyna, a okazuje się, że trenowała karate, ścigała się terenówkami i marzyła o wielkiej ciężarówce.

RP: I jeszcze skoczyłam ze spadochronem, żeby zobaczyć, jak jest w niebie. (śmiech) Zawsze miałam głowę pełną pomysłów i marzeń.

Rodzice nauczyli nas, że trzeba sobie na wszystko uczciwie zapracować. Ja i moi bracia wiedzieliśmy, że będziemy mieć w życiu tyle, ile sami zdobędziemy. Potrzebna mi była własna przestrzeń, chciałam podróżować po świecie i nie czuć ograniczeń.

Rodzice zawsze nam wpajali, że niezależność jest bardzo ważna, że trzeba stać na własnych nogach, chodzić we własnych butach. Chciałam oryginalnie wyglądać, więc szyłam sobie ubrania, dziergałam swetry, malowałam wzory na koszulkach, robiłam biżuterię.

Od 16. roku życia pracowałam, żeby mieć swoje pieniądze. Po prostu w prawach i marzeniach nie dzieliłam świata na męski i kobiecy.

Renata Przemyk

AP: A zawodowo? Byli mężczyźni, od których nauczyła się pani czegoś ważnego?

RP: Oczywiście. Jedno z buddyjskich powiedzeń głosi, że każdy, kogo spotykamy na swojej drodze, jest naszym nauczycielem. Czasem uczyłam się wprost, a czasem na przekór. Dobrze jest wiedzieć, czego się chce, ale czasem ważniejsze jest, czego się nie chce.

Nie wszyscy w branży traktowali dziewczynę bez muzycznego wykształcenia poważnie, ale byłam uparta i nie dawałam się naginać do pomysłów, które mi się nie podobały. Na początku swojego śpiewania poznałam Andrzeja Zauchę, cudownego, ciepłego człowieka, który pokazał mi kilka technik wokalnych.

Trafiałam na fantastycznych realizatorów dźwięku i ogromnie dużo nauczyłam się od nich w czasie nagrywania. Bolek Rawski to mój jedyny nauczyciel śpiewu, który uczył mnie przez rok za darmo, a potem napisał mi dwie piosenki na płytę "Andergrant".

Szczególnie ciepło wspominam Jacka Mastykarza, pasjonata, z którym nagraliśmy kilka pierwszych albumów. Piotr Brzeziński, Maciek Aleksandrowicz, Jaro Baran czy Maciek Pawłowski – z nim pracowałam nad spektaklem "Balladyna", to mężczyźni, z którymi współprodukowałam swoje płyty.

Ostatnio współpracowałam z Tomkiem "Harrym" Waldowskim przy płycie "Renata Przemyk i mężczyźni", co w efekcie utwierdziło mnie w tym, że ograniczenia mamy jedynie w głowie.

Uwielbiam pracę w studiu i to, że na płaszczyźnie artystycznej zrobić mogę wszystko. Sama albo z cudownymi gośćmi. Spotkałam też fantastycznych muzyków, z którymi stworzyliśmy dużo dobrych kompozycji.

Fajnie jest czuć władzę nad dźwiękiem, operować głosem na wiele sposobów i współbrzmieć z innymi. Cudownie jest cieszyć się muzyką z fajnymi ludźmi.

Parafrazując znane powiedzenie: mam córkę, zbudowany dom i posadziłam nie jedno, ale jakieś 200 drzew. I tworzę ukochaną muzykę...

AP: Wcześniej mówiła pani o potrzebie wolności. Czym innym jest wolność dla dorastającej dziewczyny, czym innym dla dojrzałej kobiety. Jak zdefiniowałaby pani wolność dzisiaj?

RP: Wolność to niezależność. I prawo wyboru swojej drogi. Każdy na nią zasługuje, ale dziewczynom ciągle jest trudniej. Często kiedyś słyszałam, że dziewczynie czegoś nie wypada. Udało mi się wiele osiągnąć, idąc za głosem serca, ale musiałam o to walczyć.

Parafrazując znane powiedzenie: mam córkę, zbudowany dom i posadziłam nie jedno, ale jakieś 200 drzew. I tworzę ukochaną muzykę, która czasem zdobywa pierwsze miejsca na listach przebojów, a czasem serca wąskiej grupy alternatywnych zapaleńców.

Całe życie pracowałam na to, żeby mieć wybór. Nie dzielę marzeń na męskie i kobiece. Wolność to dla mnie osiąganie celów, które sama sobie wyznaczam, nawet jeśli oznaczają przełamywanie stereotypów. Osiągnęłam też niezależność finansową, nikt nie musi mnie utrzymywać. Ale wolność to przede wszystkim stan ducha. 

AP: Jak w obrębie rodziny, mając nastoletnie dziecko, udało się pani odnaleźć wolność? Gdy mówi pani, że potrzebuje dwóch dni spokoju, rodzina rzeczywiście to szanuje?

RP: Na szczęście moja córka ma już 18 lat, jest mądrą, samodzielną młodą kobietą. Zawsze dobrze się dogadywałyśmy, tylko wcześniej musiałam częściej korzystać z pomocy opiekunki i przyjaciół, żeby zorganizować nasze życie.

Jeśli ustalamy, że kilka godzin mam tylko dla siebie, jest to szanowane. No i dobrze wykorzystuję czas, kiedy córka ma wszelkie zajęcia poza domem. (śmiech) Lubię pracować późnym wieczorem, wtedy mam spokój, dom śpi.

Teraz, w trakcie epidemii, jest zupełnie inaczej, spędzam z córką znacznie więcej czasu i to też jest super. Nadrabiamy zaległości. Niemniej zawsze, gdy chcę być sama, mogę się zaszyć w moim studiu na poddaszu, nagrać piosenkę. Mogę pojeździć na rowerze albo usiąść z książką w ogrodzie.

Najważniejszy jest szacunek. Każdy ma prawo do swojej przestrzeni i samotności. Wymarzyłam i wypracowałam sobie własną, umiem też ją komuś dać.

AP: Powiedziała pani kiedyś: "mężczyźni wywołują wojny, a potem kobiety sprzątają gruz".

RP: To cytat z koncertu "ONA", który zagraliśmy z Tomaszem Organkiem na Męskim Graniu w 2018 roku. W październiku 2020 zagraliśmy go ponownie w Nowej Rudzie, z okazji pierwszej rocznicy przyznania Nagrody Nobla Oldze Tokarczuk.

Zaśpiewały wspaniałe artystki: Kasia Nosowska, Natalia Grosiak, Kasia Groniec i Basia Wrońska. Tomasz Organek chciał przypomnieć o kobiecej sile, tej, którą mniej widać. Ta kobieca siła jest nam potrzebna na co dzień, żeby łączyć wszystkie aspekty życia i nie zwariować. Wsparłyśmy ten projekt całym sercem.

Kobiety robią często to, co muszą. Ratują małe domowe światy i jak legendarna Irena Kwiatkowska – żadnej pracy się nie boją. Przecież po wojnie kobiety nie znalazły się na traktorach dlatego, że je do tych traktorów ciągnęło, tylko dlatego, że zabrakło mężczyzn. A jednak wykazały się siłą, poradziły sobie i wtedy, i z każdym kolejnym wyzwaniem.

Kobiety są wielofunkcyjne i mają większy dar scalania i łagodzenia. Są utalentowane, pracowite, świetnie wykształcone, dostają Nagrody Nobla. Potrzebnych było wiele lat walki o równouprawnienie i pogłębianie świadomości społecznej, żeby było to zauważone.

Każdy człowiek jest tak samo ważny, ale trzeba też dostrzegać życzliwym okiem różnice i mądrze z nich korzystać.

AP: "Babę zesłał Bóg, raz mu wyszedł taki cud".

RP: Dokładnie!

AP: Ma pani opinię osoby żyjącej ekologicznie, dla której ważna jest przyroda. Bez trudu wyprowadziła się pani na wieś?

RP: Oj tak! Jak mówiłam, całe dzieciństwo marzyłam o własnym pokoju, najlepiej we własnym domu z ogrodem. Przyroda jest mi potrzebna, aby odetchnąć pełną piersią, odpocząć, poczuć się częścią natury.

Wychowana w bloku, w ciasnocie i hałasie miejskim, odnalazłam na wsi przysłowiowy święty spokój. Mogę tam być osobno wtedy, kiedy tego potrzebuję. Nazwałabym to kontrolowaną samotnością. Uwielbiam wychodzić rano w piżamie, z kawą na werandę, patrzeć na bażanty i sarny.

Odkryłam mnóstwo gatunków ptaków, których w mieście nigdy nie widziałam. Łącznie z dzięciołem czerwonogłowym, który wykuł sobie dziuplę w elewacji domu. W opuszczonej dziupli zagnieździły się potem wiewiórki. Po każdym powrocie z trasy czekają mnie takie niespodzianki.

Patrzę z radością na drzewa, które sama posadziłam, i na te, które rosną tam dłużej, niż ja żyję. Przeprowadziłam się na wieś późną jesienią, a gdy wiosną wszystko zaczęło się budzić do życia, a potem wręcz wybuchać kolorami, ogarnęło mnie szczęście, którego wcześniej nie znałam – tego właśnie potrzebowałam. Mamy też staw i kaczą rodzinę.

Na ekologiczne życie składa się także odpowiednia ilość snu i to, co jemy. Z tym pierwszym ciągle mam problem, bo z dobrą książką potrafię zarwać noc. Staramy się kontrolować to, co jemy, ja i moja rodzina, segregować i ograniczać śmieci. Ma być czysto i zdrowo!

Cudownie smakują owoce i warzywa z własnego ogrodu. Człowiek jest częścią przyrody, szkoda, że często o tym zapomina. Zniszczona przyroda da o sobie znać.

AP: Widzę, że ma pani bardzo holistyczne podejście do życia.

RP: Staram się nie oddzielać człowieka od natury, szanować swoje ciało, dbać o równowagę psychiczną. Daleko mi do ideału, ale po latach doświadczeń i poszukiwań chyba już wiem, jaką drogą iść.

Jestem zbyt emocjonalna, żeby mieć pełną kontrolę nad życiem, ale już umiem to sobie wybaczyć. Dobrze działa lekarska zasada primum non nocere. Jeśli nie umiesz pomóc, to przynajmniej nie wyrządzaj szkód.

Dobrze jest zachowywać w życiu równowagę, poświęcać czas zarówno na pracę, jak i odpoczynek, mieć go dla bliskich, ale też dla siebie.

AP: Rozpoczęła pani karierę piosenkarską brawurowo, wygrywając Studencki Festiwal Piosenki w Krakowie. Jak się pani zmieniła od tamtego czasu?

RP: Dojrzałam. W końcu minęło 30 lat. Wtedy byłam bardzo nieśmiała i wycofana. Jeśli już zmusiłam się do pójścia na imprezę, to siedziałam w kącie i obserwowałam ludzi. Bałam się tłumów. To może wydawać się paradoksem, ale nie ja pierwsza pokonywałam własne bariery w ten sposób.

Znam historie aktorów, którzy celowo wynajdywali sytuacje zmuszające ich do stawienia czoła własnym lękom. Przełamywali nieśmiałość, wchodząc na scenę, bo tam czekała nagroda, adrenalina i zwycięstwo nad własną słabością. Ja też tak robiłam.

Stąd pewnie decyzja o trenowaniu karate. Podobnie było z wyborem liceum, potem studiów. Mimo nieśmiałości podświadomie czułam, że moje miejsce jest na scenie. Tam czułam siłę, której potrzebowałam. Tam, paradoksalnie, byłam bardziej sobą. Gdy zaczynałam śpiewać, wszystko inne przestawało się liczyć.

Kiedy zdarzało się, że wśród zaangażowanej publiczności dostrzegłam jedną osobę, która nie była dość skupiona na koncercie, potrafiłam to przeżywać, mimo że setki innych świetnie się bawiło. Na szczęście już mi przeszło. Umiem się skupić bardziej na tym, co dobre.

Życie kiedyś było dla mnie generalnie czarno-białe, sinusoida nastrojów towarzyszyła mi, odkąd pamiętam. Mam przekorną naturę, więc jak dłużej coś szło nie po mojej myśli, to zbierałam się w sobie, żeby z całym impetem i wewnętrznym krzykiem straceńca udowodnić, przede wszystkim samej sobie, że dam radę.

Gdy czułam się źle wśród ludzi lub wpadałam w dołek, wejście na estradę było terapią. Tam miałam ten cały świat przed sobą i mogłam się z nim rozliczyć albo go pokochać. Mogłam wykrzyczeć złość albo spróbować zdobyć serca słuchaczy.

Widziałam życzliwe twarze i przynosiło mi to spokój. Czułam, że wynika z tego coś dobrego, że biorę odpowiedzialność za siebie i swoje życie. Dzisiaj na szczęście nie muszę nic nikomu udowadniać. Cieszę się życiem i sztuką, idę swoją drogą. I nie boję się wyzwań.

AP: Czy COVID-19 postawił przed panią dużo wyzwań? Wielu artystów narzeka na zanik życia artystycznego.

RP: Nie nazwałabym tego wyzwaniem, raczej próbą. Wszyscy musieliśmy zmienić styl życia, artyści może bardziej niż inni ludzie. Jest to próba nerwów.

Moja płyta miała wyjść 20 marca 2020 roku. Tydzień wcześniej ogłoszono kwarantannę. Szczegółowo przygotowaną trasę koncertową musieliśmy odwołać. Wielomiesięczna praca zespołu, moja, menedżerki, organizatorów w wielu miastach, wzięła w łeb.

Moje życie czasem było szalone, ale w tym szaleństwie była metoda. Wiedziałam, kiedy muszę skończyć dany projekt, kiedy będę mogła odpocząć i zacząć przygotowania do następnej płyty czy trasy.

To, co się dzieje teraz, jest dla mnie zaprzeczeniem wolności, ale muszę to przetrwać, jak każdy z nas. W końcu wydaliśmy tę płytę 4 września, przygotowaliśmy koncerty na październik i znowu odwołano część z nich.

Artystów bardzo dotknęła epidemia. Były głosy, że możemy się przebranżowić. Ciekawe na co? Całe życie śpiewam i gram. Każda pani w Biedronce jest lepsza ode mnie w tym, co robi. W innych branżach też są lepsi ode mnie.

Staram się wykorzystywać czas produktywnie, tworzyć dla siebie i innych artystów. Napisałam ostatnio piosenki na płytę dla pewnej młodej artystki.

Zaangażowałam się również w akcje przeciwdziałania przemocy w rodzinie, która wzmogła się podczas pandemii. Ludzie są często pozbawieni pracy i skazani na siebie przez 24 godziny. Nie ma gdzie uciec.

Mam tylko kilku znajomych, którzy wynieśli korzyść z tego stanu rzeczy – widzą postępy w rozwoju swoich małych dzieci. Mają na to czas, są obecni. Ale większość z nas ma raczej problemy związane z bezrobociem.

Nie wiadomo, jak długo może trwać ten stan zawieszenia i nasilającego się strachu. Nie mam nad tym kontroli i to mnie męczy. Tęsknię za koncertami, kontaktem z ludźmi, pracą w studiu, podróżami.

Jedyny brak pełnej kontroli, który w życiu jest dopuszczalny, a nawet jest naturalny, to ten związany z wychowaniem dzieci. Trzeba reagować na bieżąco. Z nim się pogodziłam, a nawet pomógł mi zobaczyć, co w życiu jest ważne. Renata Przemyk

 Córka nauczyła mnie odpuszczania, akceptowania zmian i zauważania, że po nich jest nawet lepiej niż przedtem

AP: Myślę, że z tym stwierdzeniem zgodzi się każda matka.

RP: Prawda? Szczególnie gdy dzieci są małe. Gdy mamy plany na wieczór, często musimy się z nimi pożegnać, bo albo dziecko ząbkuje i tak płacze, że nie można go zostawić z opiekunką, albo jest chore, albo zwyczajnie nie może zasnąć. Córka nauczyła mnie odpuszczania, akceptowania zmian i zauważania, że po nich jest nawet lepiej niż przedtem.

Innym aspektem życia, na który często nie mamy wpływu, jest zdrowie. W 2007 roku miałam ostrą infekcję zatok, takie nacieki na strunach głosowych, że groziła mi utrata głosu. Miałam dużo szczęścia w tym nieszczęściu. W końcu trafiłam do lekarza, który nawet nie był laryngologiem. Taki młody doktor House.

Odkrył w moich zatokach torbiel z gronkowcem i poprowadził leczenie. Świetny chirurg wykonał operację w sposób oszczędzający aparat głosowy. Po tej operacji i rehabilitacji mój głos stał się jeszcze mocniejszy. A cudownym dopełnieniem leczenia była nasza przyjaźń, która trwa do dziś.

Ważne jest zaufanie i życzliwość ludzka. Bliscy ludzie sprawiają, że życie jest pełniejsze i szczęśliwsze.

Ta sytuacja i wychowanie córki nauczyły mnie, że przywiązywanie się do myśli, iż będzie dokładnie tak, jak zaplanowaliśmy, może być źródłem wielu rozczarowań. Nauczyłam się też, że dopiero, jak staniemy w obliczu straty, jesteśmy w stanie w pełni docenić wartość wielu rzeczy. To uczy mądrości życiowej.

AP: Adoptowała pani córkę, to odważna i świadoma decyzja. Co panią najbardziej cieszy w macierzyństwie?

RP: Myślę, że posiadanie dzieci w ogóle jest odważną decyzją, choć często niestety nie do końca świadomą. Ja bardzo chciałam być mamą i jak zobaczyłam 8-tygodniową Klarę, zakochałam się w niej bez pamięci!

Dla mnie nie ma znaczenia, czy dziecko jest biologiczne, czy adoptowane. Miłość pochodzi z serca, nie z krwi i kości. Jest tak wiele rodzin, w których dzieci nie spełniają oczekiwań rodziców, a mają ich geny.

Według mnie błąd wielu rodziców polega na tym, że oczekują od dzieci, iż będą dokładnie takie, jak oni chcą, jak wybrane z katalogu. Dziecko to największy dar, ale i wyzwanie. To żywy osobny człowiek zasługujący na szacunek, a nie posłuszny nosiciel markowych ubrań i zalet rodu.

Dziecko to najlepszy nauczyciel. Nie wiedziałabym, kim jestem, gdyby nie córka. Dla niej chciałam być dobrym człowiekiem.

Powinniśmy żyć tak, żeby dziecko mogło z nas brać przykład. I wcale nie chodzi o bycie ideałem. Trzeba umieć dziękować, prosić i przepraszać. Niby niewiele.

AP: Jest pani matką lwicą?

RP: Na pewno bardziej lwicą niż kwoką. Macierzyństwo bardzo wiele mnie nauczyło! Kiedyś byłam małomówna i wycofana. Wiele przez to traciłam. Dzięki córce mogłam w pełni świadomie przeżyć dzieciństwo, cieszyć się poznawaniem świata, głośnym śmiechem i wygłupianiem się.

Nagle kupiłam sobie różową sukienkę, bo Klara chciała, żebyśmy miały takie same. Pozwalałam zaplatać sobie warkoczyki. I zobaczyłam, że to jest fajne.

Przy Klarze przestałam bać się ludzi, nauczyłam się ładnie dawać i wdzięcznie brać. Włączyłam się w prowadzenie scholi dziecięcej przy kościele i nawet pojechałam jako wychowawczyni na obóz.

Otworzyłam się na dzieci, zaprzyjaźniłam z rodzicami. Fajnie było wymieniać informacje o problemach wychowawczych. Zrozumiałam, że nie muszę być perfekcyjna, żeby być szczęśliwa, że mogę popełniać błędy. I że nie wszyscy muszą mnie lubić.

Dzisiaj rozmawiam z ludźmi z łatwością, potrafię podejść do obcego człowieka i nawiązać rozmowę. To jest cudowne uczucie. Już się nie boję, często wręcz buzia mi się nie zamyka. Mówię to, co jest dla mnie ważne, nie udaję kogoś innego, otwieram się na nowe. To daje możliwości rozwoju.

AP: W muzyce daje pani upust emocjom. A jak jest w życiu? Czy jako młoda osoba ulegała im pani bardziej, wybuchała, szalała, poddawała się miłości? Czy nadal mieszka w pani ta młodziutka Renata, dla której okazywanie emocji wyłącznie przez muzykę to za mało?

RP: Jestem bardzo emocjonalną osobą, ale też introwertyczną. Dawniej było tak, że wszystkie burze szalały wewnątrz mnie, bałam się je wypuścić na zewnątrz. Zadręczałam się każdym drobiazgiem, zastanawiałam się, co i jak mogłam zrobić lepiej.

Byłam bardzo podatna na zranienia. Zresztą do dziś po każdym zejściu z estrady ważę 2 kilo mniej i czuję potworny głód.

Jestem ze starego pokolenia, które uczono, że nie należy pokazywać emocji, płakać publicznie, wyrażać zbyt głośno swoich opinii, wyróżniać się. Zwłaszcza dziewczynom to wpajano. Nawet gdybym zaczęła się nad sobą użalać i tak nikt by się tym nie przejął.

Dopiero w sztuce mogłam dać upust emocjom i ktoś chciał je przeżyć razem ze mną. Estrada jest dla mnie wentylem bezpieczeństwa, tam wyrzucam z siebie najwięcej emocji, ale i prywatnie nie mam już teraz problemu z ich okazywaniem.

W trakcie kwarantanny czuję się jak narkoman na głodzie, tęsknię za koncertami i wymianą energii z publicznością. Na szczęście najbliżsi starają się rozumieć moje emocje, no i przyroda, mój wspaniały ogród, otaczające mnie rośliny i zwierzęta, też pomagają je uspokoić. Staram się zachowywać równowagę wewnętrzną i cieszyć życiem.

AP: Można więc panią uznać za człowieka sukcesu: jest pani świetną profesjonalistką, dobrą mamą, żyje pani ze swojej pasji i odnalazła harmonię w życiu.

RP: Teraz wiem, kim jestem i czego chcę od życia. Śpiewam najlepiej, jak umiem, ale najważniejsze, że śpiewanie wciąż mnie cieszy.

Od 30 lat słuchacze utwierdzają mnie w przekonaniu, że jestem im potrzebna i to jest największy sukces zawodowy. Nauczyłam się nie przejmować zbytnio zdaniem tych, którym się nie podobam.

Największym sukcesem wychowawczym jest to, że z moim dzieckiem kochamy się, lubimy i możemy zawsze na siebie liczyć. Dostrzegam piękno świata, czuję, że jestem jego częścią. Nie stawiam sobie warunków, nie zakładam, że będę szczęśliwa, jak osiągnę to i to.

Staram się być szczęśliwa tu i teraz. Robię to, co lubię, i żyję po swojemu – uważam to za życiowy sukces. Mam wszystko, co kocham.

Autor publikacji:
Dr Agnieszka Podolecka

Dr Agnieszka Podolecka urodziła się w Sri Lance i od najmłodszych lat interesowała się innymi kulturami. Jest orientalistką i afrykanistką. Pracę doktorską napisała na temat szamanizmu południowoafrykańskiego i jego oddziaływania na New Age. Prowadzi badania w RPA, Lesotho. Namibii, Botswanie, Zambii i Zimbabwe. Jest autorką artykułów naukowych i dwóch powieści: "Za głosem sangomy" i "Żar Sahelu"

Zobacz więcej artykułów tego eksperta
ARTYKUŁ UKAZAŁ SIĘ W
Holistic Health 1/2021
Holistic Health
Kup teraz
Wczytaj więcej
Nasze magazyny