Związek na zakręcie - wywiad z Piotrem Pietuchą

Kryzys najczęściej przydarza się parze na skutek zmian w życiu. To mogą być zmiany zaplanowane, takie jak narodziny dziecka czy przeprowadzka, albo nagłe, nieprzewidziane. Pod ich wpływem życie, wcześniej uporządkowane i zrozumiałe, staje się kompletnie niepojęte. To powoduje mega napięcie i stres, zmusza partnerów do konfrontacji nie tylko ze sobą nawzajem, ale i z dotychczasowymi wyobrażeniami i oczekiwaniami. Jak wyjść z impasu?

Artykuł na: 38-48 minut
Zdrowe zakupy

Agnieszka Podolecka: Czy istnieją związki, które nie miałby zakrętów na wspólnej drodze?

Piotr Pietucha: Szczerze mówiąc, po latach pracy z tysiącami ludzi nie umiem wskazać związku, w którym zawsze byłoby idealnie. To jest wręcz niemożliwe, ponieważ każdy z nas wnosi do relacji z drugim człowiekiem nie tylko swój charakterologiczny posag, życiowe doświadczenie, ale też własne nadzieje i oczekiwania, które bywają płynne. Tak więc związek to "ruchome porozumienie", które dopóki trwa, jest bardzo dynamiczne. Podlega testom, kwestionowaniu i ciągłym negocjacjom.

Zmieniamy się jako ludzie i zmienia się nasza sytuacja życiowa. To, co mocno nas dotyka, w oczywisty sposób odbija się na naszych relacjach. W życiu przechodzimy kryzysy osobiste i związkowe. Postrzegam je jako naturalne i rozwojowe. Takie doświadczenia są ważnymi życiowymi lekcjami - dają szansę na głębsze poznanie siebie oraz partnera, rozwój i zmianę na lepsze. Kryzys jest informacją i wyzwaniem, swoistym testem dla partnerów. Gdy wychodzimy z niego obronną ręką, stajemy się mądrzejsi, często odważniejsi i odporniejsi. Takie doświadczenie pomaga budować trwałość związku, wzmaga poczucie bezpieczeństwa obu osób.

Znacznie bardziej niepokoją mnie związki, które nie przeżywają kryzysów. To może oznaczać, że albo obie osoby, albo przynajmniej jedna z nich, nie żyje swobodnie i autentycznie - na przykład represjonuje swoje emocje, nie wyznacza granic, poświęca się na rzecz partnera. Jeśli nie ma szczerej konfrontacji - i nie mam tu na myśli awantur, ale burzliwe dyskusje, sprzeciw wobec wyborów czy pomysłów partnera - to znaczy, że człowiek nie konfrontuje się z własnymi emocjami, wrażliwością, potrzebami, że skupia się tylko na zadowalaniu drugiej osoby. W tym momencie sam przestaje być partnerem, bo partnerstwo oznacza równość w dawaniu i braniu, a nie zalęknioną uległość. Rezygnację z własnych potrzeb czy ciągłe podporządkowywanie się.

AP: A może po prostu ludzie się dobrze dobrali, mają te same wartości i są ze sobą szczęśliwi?

PP: Dobre dobranie, jak powiedziałaś, jest oczywiście solidnym fundamentem, ale do budowania na tym fundamencie jest potrzebna rozmowa, stałe wymienianie myśli i emocji. To nie zawsze idzie gładko. Zazwyczaj ludzie nie umieją się idealnie poukładać sami ze sobą, jak zatem mają poukładać idealnie swoją relację z innymi? Oczywiście są ludzie bardziej i mniej świadomi siebie i swoich potrzeb, ludzie dojrzali albo po terapii, którzy pogodzili się ze sobą i swoją historią. Oni łatwiej się komunikują i łatwiej porozumiewają z partnerami. Jeśli partnerzy też są osobami świadomymi i umieją rozmawiać i rozwiązywać spokojnie problemy, to takie związki są oczywiście lepsze, spokojniejsze.

Partnerzy dają sobie przestrzeń do rozwoju, realizacji siebie i spełniania osobistych marzeń. Są razem, ale jednocześnie przyznają sobie prawo do bycia wolnym, do własnych wyborów. Szanują się, rozumieją i wspierają. A gdy pojawia się kryzys, rozmawiają. Nie boją się dociekać, skąd się wziął, jakie są przyczyny, dlaczego dana sytuacja jest tak trudna i bolesna. Potrafią wspólnie zastanowić się, jak z niej wybrnąć. Kryzys najczęściej przydarza się parze na skutek zmian w życiu. To mogą być zmiany zaplanowane, np. narodziny dziecka czy przeprowadzka, albo nagłe i nieplanowane, jak utrata pracy, bankructwo, wypadek. Poważna choroba, żałoba, depresja. Nagle przychodzi pandemia i nas rujnuje. Nawet zaplanowane zmiany wprowadzają do życia stres. Niemowlę płacze po nocach i rodzice są niewyspani, poirytowani. Kobieta może mieć depresję poporodową. Mężczyzna przemęczył się, nie ma siły, by pracować na pełnych obrotach.

Życie mniej lub bardziej ustabilizowane i zrozumiałe nagle staje się kompletnie niepojęte. Mamy pod stopami ruchomy piach. To powoduje meganapięcie i stres, zmusza partnerów do konfrontacji nie tylko ze sobą nawzajem, ale i z dotychczasowymi wyobrażeniami i oczekiwaniami. Każdy reaguje po swojemu, czasem kompletnie niezrozumiale. Nawet niewielkie wytrącenia z codziennej normalności, jak święta, imprezy rodzinne albo wakacje, mogą powodować niezłe zawirowania. Takich nieuchronnych zdarzeń w ciągu roku jest mnóstwo i one są pewnym wyzwaniem, poddają testowi nie tylko związek, ale też każdego partnera z osobna.

AP: Zastanówmy się zatem nad przyczynami kryzysów w związkach. Dlaczego dwoje zakochanych ludzi, zamieszkując ze sobą, przestaje się kochać i lubić, a ich historia nie kończy się słowami "i żyli długo i szczęśliwie?

PP: Zacząłbym od pewnej naturalnej ambiwalencji: potrzeba wspólnoty jest w nas równie silna jak potrzeba wolności i niezależności, a nasza kultura w tym względzie nakłada na nas różne ograniczenia i daje odmienne możliwości kobietom i mężczyznom. Nawet jeśli przeciwko temu się buntujemy, są one w nas głęboko zakorzenione i determinują oczekiwania wobec relacji. Dobry związek łączy wolność i poczucie wspólnoty. Tę dwoistość powinno się łagodzić, balansować, trzeba dążyć do harmonii pomiędzy wolnością i wspólnotą.

Wychodzi to najlepiej, gdy partnerzy umieją znaleźć harmonię w sobie, szanują zarówno autonomię własną, jak i partnera, jednocześnie wspierają się. Gdy mają własne życie: pasje, zainteresowania, ulubione formy spędzania czasu wolnego. Ważne jest, aby odczuwali bezpieczeństwo w realizacji siebie. Jeśli ktoś przeszedł traumy w dzieciństwie, miał przemocowych, bardzo krytycznych czy narcystycznych rodziców, nie był dobrze traktowany, aprobowany, to nie zna i nie rozumie siebie. Nie umie wyrażać siebie, jest często niepewny, pragnie ponad wszystko akceptacji i boi się odrzucenia. Nic dziwnego, że nie potrafi o siebie zadbać, wyznaczać granic, nie czuje się bezpiecznie. Nie potrafi być autentyczny i swobodny, nie wie, czym jest wolność w związku.

Dorośli, którzy mieli opresyjnych rodziców, karzących, niedających wsparcia, często do końca życia są przestraszonymi dziećmi. I czasami wolą znosić krzywdę od męża czy żony, niż wyrazić swoją opinię, bo panicznie boją się krytyki i odrzucenia. Znoszą upokorzenia, aż w końcu, kiedy nie mają już siły, wybuchają z hukiem.

AP: Dlaczego coś takiego częściej zdarza się kobietom niż mężczyznom?

PP: Chciałbym się mylić, ale odnoszę wrażenie, że nadal w Polsce wychowuje się dziewczynki do życia w cichej udręce. Matki może już tego tak ostentacyjnie córkom nie programują, zwłaszcza w dużych miastach, ale swoim przykładem mimowolnie pokazują, że dla dobra stadła należy wycofać własne aspiracje i marzenia na rzecz męża i dzieci, że potrzeby kobiet są może ważne, ale przede wszystkim powinny one zadbać o rodzinę. Jednocześnie uczą synów, że mają prawo wymagać od swoich przyszłych żon pewnej uległości i posłuchu, szacunku dla męskich potrzeb i ambicji.

Mijają dekady feministycznych rewolucji, równościowych poglądów, psychologicznych rozpoznań, a kobiety nadal mają być grzeczne, ładne i ugodowe, a nie autentyczne, prawdziwe i przebojowe. Od wieków mamy miliony nieszczęśliwych kobiet, jak literackie bohaterki: pani Bovary czy Anna Karenina, wchodzących w związki, które teoretycznie mają im zapewnić spokój, dostatek i spełnienie, a w rzeczywistości okazują się pułapką - pozbawionym uczuć więzieniem czy obozem pracy. Frustracja, depresja, romans, nałogi, chorobliwa religijność, toksyczne współuzależnienie, pracoholizm - to tylko kilka destrukcyjnych reakcji wobec takiego egzystencjalnego impasu.

Rozwód bywa czasem sensownym rozwiązaniem, ale koszty psychiczne i życiowe takiego kroku też bywają ogromne: poczucie winy z powodu rozpadu rodziny, zubożenie materialne, napiętnowanie społeczne, szarpanina o dzieci czy alimenty. Czasem dożywotnie singielstwo - nie zawsze dobrowolne. Wykształcone kobiety w miastach mają większą świadomość feministyczną i życiową, są niezależne finansowo i często bardziej spełnione. Ale już pięćdziesiąt kilometrów od miasta życie kobiet, choć nowoczesne i bardziej zasobne, nadal przebiega w oparach mentalnej, patriarchalnej zależności, która powiela egzystencję ich matek i babć.

AP: Kobiety są często świetnie wykształcone, marzą o karierze, a potem rodzą dzieci i coś w ich głowach się przestawia, wchodzą w rolę matki i żony kosztem swoich wcześniejszych aspiracji.

PP: Nie oszukujmy się - jeśli wykształcona i ambitna kobieta z aspiracjami zawodowymi, z potrzebą samorealizacji, spełniania duchowych czy artystycznych pasji, nie trafi na rozumiejącego, wspierającego partnera, to po urodzeniu dziecka utkwi w nieuchronnym impasie rozdarcia i osamotnienia. Musi część siebie poświęcić albo przynajmniej podporządkować się sytuacji, w której jej potrzeby schodzą na dalszy plan. To budzi często gniew, żal, czasem nie do końca uświadomioną rozpacz.

Mężczyźni w Polsce żyją nadal we własnym patriarchalnym świecie, który - mówiąc szyderczo - godnie reprezentują. Szczęśliwy związek, udane życie rodzinne jest dla wielu deklarowanym szczytem marzeń, ale już realizacja tego ideału natrafia na trudności. Obarczają tym żony i partnerki, często wycofując się na "z góry upatrzone pozycje" pracy i rozrywki, męskich samochodowo-pozadomowych obowiązków, palących potrzeb kumpelstwa, kariery czy realizacji własnych pasji bądź tzw. zajobów. To powoduje, że kobiety i mężczyźni oddalają się od siebie rozczarowani, pogrążają się w rozżalonym niezrozumieniu i pretensjach.

AP: Myślę, że problemem jest też to, iż jeden z partnerów się zmienia, rozwija, a drugi utknął w miejscu, nie nadąża za tą ambitniejszą osobą.

Bardzo często po odejściu dzieci z domu kobiety chcą poświęcić więcej czasu na pracę zawodową albo zupełnie się przekwalifikować, a zamiast gotować mężowi obiad, wolą podróżować służbowo albo wyjeżdżać na warsztaty rozwojowe. Ich mężowie reagują zaś na te zmiany niechęcia lub wręcz agresją. Oni nie pisali się na ambitną żonę, oni chcą mieć służącą. Obawiam się, że kobiety też nie przygotowują mężów do zmian, nie mówią im o swoich marzeniach, lecz stawiają przed faktem dokonanym.

PP: Gdy kobiety wyrażają swoje potrzeby, np. "musimy porozmawiać", mężczyźni czują się zagrożeni. Jeśli ona potrzebuje dialogu, dyskusji, to znaczy, że nie jest zadowolona albo będzie czegoś chciała. Pachnie nadchodzącą napinką: pretensjami, wyrzutami, oczekiwaniami. Już lepszy byłby milczący foch. Jest takie seksistowskie powiedzenie "jak kobieta milknie, to broń Boże jej nie przerywaj". Gdy kobiety wybuchają i zaczynają krzyczeć, mężczyźni uciekają w popłochu. Gdy kobieta się feminizuje, w potrzebie niezależności, czują się niepotrzebni, zdradzeni i kastrowani.

Często wtedy dochodzi do latami tamowanego wybuchu, do rozpaczliwego konfliktu, czasem do przemocy słownej lub fizycznej. Zdarzają się emocjonalne szantaże, wręcz groźby: jak pojedziesz na te warsztaty, to nie masz po co wracać, wybij sobie z głowy zmianę pracy albo doktorat, twoje pomysły zniszczą rodzinę etc. Od trzydziestu lat kolorowe pisma, poradniki dotyczące samorozwoju, psychologiczne popularnonaukowe książki, kobiece seriale i obyczajowe filmy trąbią o tym do znudzenia: o odkrywaniu swojej kobiecości, niezależnym życiu w wielkim mieście, bieganiu z wilkami, poszukiwaniu czułej przewodniczki, nabieraniu mocy. Zachęcają do mówienia głośno o swoich aspiracjach i potrzebie realizowania się.

W realnym życiu niewiele się jednak zmieniło. Być może tyle, że walczące o siebie wspaniałe kobiety czują się zawiedzione, samotne i sfrustrowane. Przy silnych kobietach faceci jakby tracili wigor i pewność siebie, czują się obezwładnieni ich niezależnością, przytłoczeni wymaganiami. Może zawstydzeni tym, że nadal podświadomie chcą, aby żony były jak ich matki: rodzinne, uległe i poświęcające się dla domu, a nie gadające o jakimś tam rozwoju. Często przybiera to postać ostrego sprzeciwu: usztywniają się w swojej władzy, patriarchalno-kościelnych normach i kultywowaniu anachronicznych tradycji, stawiają wściekły opór feminizmowi. Dochodzi do prawdziwych wojen domowych. W dodatku kobiety często zaczynają pogardzać mężami, którzy za nimi nie nadążają, a oni czują się tak, jakby odbierano im ich najbardziej przynależne - z natury boskiej, biologicznej i ludzkiej - prawo do bycia "prawdziwym" mężczyzną.

AP: To może kobiety powinny pytać swoich mężczyzn, czym jest dla nich męskość. Co muszą robić i w jakich warunkach żyć, aby czuli się męsko i byli spełnieni w swoim wyobrażeniu męskości?

PP: Najlepiej by było, gdyby mężczyźni sami zaczęli zadawać sobie to pytanie! Kiedy czuję się prawdziwym mężczyzną, nowoczesnym, rozgarniętym, zrealizowanym? Ale z drugiej strony sprowadza się to do odpowiedzi na pytanie, kiedy czuję się spełnionym człowiekiem - bo gdy się nim czuję, moja płeć staje się sprawą drugorzędną. Gdy jestem w pełni człowiekiem, nie boję się, że moja partnerka osiągnie większy sukces, jestem z niej dumny. Ponieważ ją naprawdę kocham, a także dlatego, że akceptuję siebie i swoje życie. Tworzymy szczęśliwą, harmonijną jedność. Gdy ktoś wierzy w siebie, nie czuje się zagrożony, oddaje część władzy w domu, nie walczy o nią, mówi, czego potrzebuje, by czuć się bezpiecznie, i pyta o to samo swoją partnerkę. Szuka i znajduje balans w życiu. Jest w harmonii zarówno wewnętrznej, jak i z osobą, z którą dzieli życie. Nie boi się i nie wywołuje strachu. Obdarza światłem, nie karmi cienia.

AP: Niestety strach jest obecny w wielu związkach. Jedna osoba dominuje, druga się podporządkowuje. Czasami wynika to z wychowania, a nie z oczekiwań drugiej osoby. A co, jeśli strach wynika z zachowania partnera, jego zazdrości, posesywności, potrzeby dominacji, braku akceptacji dla zmian i chęci rozwoju drugiej osoby?

PP: To wtedy należy uczciwie siebie zapytać, po co w ogóle jest się w tym związku. Człowiek nie powinien bać się odrzucenia albo, co gorsza, przemocy, tylko dlatego, że chce coś zmienić w swoim życiu. Ludzie w ogóle nie powinni żyć w strachu. Po co tkwić w związku, w którym trzeba ciągle fałszować własny obraz, odgrywać kabotyna, udawać posłuszną żonę albo uległego męża, gdy w rzeczywistości jest się kimś zupełnie innym? To są pytania, z którymi wiele osób w ogóle nie chce się konfrontować, ale gdy już to zrobi i podejmie działanie w kierunku odzyskania wolności w wyrażaniu siebie i osiągania własnych celów, nagrodą jest poczucie spełnienia. Można przez jakiś czas udawać gejszę lub idealnego faceta. Ale koszty takiej, często narcystycznej mistyfikacji są ogromne.

Popularny jest obecnie syndrom "nice guya", czyli miłego faceta. Dotyczy on mężczyzn, którym zabrakło dobrego wzorca męskości, często wychowywanych przez sfrustrowane i nieszczęśliwe matki. Nigdy nie słyszeli nic dobrego na temat swojego ojca, nieważne, czy słusznie, czy nie. Tacy chłopcy stają się często surogatami ojca, ale w lepszej wersji. Starają się, jak mogą, być idealnymi synami, partnerami, empatycznie uważni i skoncentrowani na potrzebach i uczuciach bliskiej kobiety, troszczą się o nią i obiecują sobie, że nie będą takimi draniami, jak ich ojcowie.

Ci "grzeczni chłopcy " są miłymi partnerami i często nieświadomie represjonują swoją męską witalność, naturalną potrzebę ekspresji negatywnych uczuć, tłamszą naturalną chęć rywalizacji, wywołaną testosteronem agresywność, tłumią libido i zdrową pewność siebie czy przebojowość. Są przymilni, ale w środku hodują w sobie ogromną wściekłość i frustrację. Podobnie jest z kobietami, które udają, że są potulnymi gejszami, a w końcu wybuchają i ich partnerzy oraz wszyscy wokół są zszokowani.

Związki, w których ktoś wypiera i zakłamuje prawdziwego siebie, prędzej czy później stają w obliczu wielkiego konfliktu. A gdy obie strony mają taką nieuświadomioną strategię, dochodzi do jeszcze większego wybuchu. Można wyjść z niego obronną ręką, ale można również związek zakończyć i to też będzie sukces. Najgorzej tkwić w impasie, nadal się unieszczęśliwiając. Znam pary, które trwają w stanie zimnej wojny albo nigdy nieuzgodnionego sensownie rozejmu. Obsesyjnie zajęci wbijaniem sobie szpil, wylewaniem żółci, w szale obopólnych oskarżeń, manipulacji i innych nienawistnych zachowań. Sczepieni pazurami w toksynie współuzależnienia.

AP: Po co ludzie tak się unieszczęśliwiają?

PP: Z wiele powodów: psychologicznych, finansowych, obyczajowych, religijnych, bo społeczność, w której żyją, wyklucza rozwodników. Bo myślą - niesłusznie oczywiście - że nie należy się rozstawać dla dobra dzieci. Gdy w grę wchodzi alkohol albo inne uzależnienie, są współuzależnieni i często myślą, że jeśli dojdzie do rozstania, to te ostatnie dziesięć lat ich męki pójdzie na marne. Zupełnie nie rozumieją, że odrzuciwszy te dziesięć lat, zostawiwszy je za sobą, zyskują może nawet kilkadziesiąt lat spokoju. Mogą nauczyć się szacunku do siebie i zbudować nowe życie.

Wiele osób nie rozumie też, że lepiej żyć samotnie, niż być nieszczęśliwym w związku. Uwolniwszy się od krzywdziciela, łatwiej znaleźć dla siebie czas i przestrzeń na zrozumienie siebie, odkrycie, kim się jest, nauczenie się dbania o własne szczęście. Ludzie w toksycznych związkach zamęczają się nawzajem, żyjąc obok siebie jak obcy, ale jednocześnie nie potrafią żyć bez siebie. Wyjście z takiego impasu jest niezwykle trudne, nawet najlepsza terapia przecież nie sprawi, nie zmusi nikogo, by się pokochać, polubić. W takiej sytuacji naprawdę najlepiej się rozstać. Zacząć nowe, bardziej świadome życie, oszczędzić dzieciom lekcji pogardy i nienawiści, życia w patologicznym domu "pod ciągle dymiącym wulkanem".

AP: Wydaje mi się, że przyczyną kryzysów w związkach jest niedojrzałość ludzi, którzy w ten związek wchodzą. Są młodzi, niedoświadczeni, nie znają sami siebie, a więc nie wiedzą, czego chcą.

Nie znają dobrze swojego partnera czy partnerki, mają jedynie wizję tej drugiej osoby, wchodzą w związek z nierealnymi oczekiwaniami, że ktoś ich uszczęśliwi. I myślę, że nie tylko dwudziestoparolatkowie są niedojrzali. Można mieć pięćdziesiąt lat, a rozum dwudziestolatka.

PP: W takich sytuacjach mówię, że ludzie nie przeszli z raju zakochania przez piekło rozczarowań na ziemię realizmu. Czyli do miłości partnerskiej, która opiera się na wzajemnym zrozumieniu i przyjęciu partnera z całym dobrodziejstwem inwentarza. Czasami życie jest ciężkie, okrutne i zmienne, ludzie nie dają sobie szansy na to, by siebie doświadczyć i poznać.

Wiele osób ucieka też od samych siebie. Nie akceptując swojego wnętrza, mają nadzieję, że czyjaś miłość, aprobata ich zbawi i uszczęśliwi. A to jest przecież romantyczno-chrześcijańskie urojenie. Mimo ogromnej dostępności przeróżnych terapii, ludzie wolą uciekać: w hedonizm, w uzależnienia, w pracę, bo życie wydaje się wtedy łatwiejsze do zniesienia. Nie chcą pracować z własnym cieniem, jakby powiedział Jung. Boją się skonfrontować z własnymi demonami, bo nie wierzą, że mogą je pokonać i odkryć w sobie coś wartościowego. To, czego nie wydobędziemy na światło dzienne, czego nie uświadomimy sobie, wróci do nas w postaci przeznaczenia czy okrutnego losu - znów cytuję Junga.

Jeśli próbujemy budować związek, wchodzimy na kruchy lód, bo skąd mamy wiedzieć, czego chcemy od partnera, a czego nie, skoro sami nie znamy siebie. Gdy spotyka się dwoje takich ludzi, to nieszczęście gotowe. Kiedyś, podczas sesji z młodym małżeństwem w kryzysie, zażartowałem, że wkrótce udostępnię ofertę "terapii przedmałżeńskich" - do pierścionka zaręczynowego będzie można dołączyć karnet na kilka sesji terapeutycznych. Żarty żartami, ale to nie jest wcale głupi pomysł - oszczędzić sobie zawczasu kilku domowych kataklizmów. W obecności specjalisty szczerze pogadać o granicach, potrzebach i pragnieniach. Podzielić się obawami, intymnymi, skrywanymi uczuciami. Dla wielu ludzi mogłaby to być sposobność, by w ogóle nauczyć się o tym mówić. Bo prawda jest brutalna, bez takiej elementarnej umiejętności żaden dialog, żadna trwała zgoda nie będzie możliwa.

AP: Co należy w sobie zmienić, zanim wejdziemy w kolejny związek? Jak postawić sobie diagnozę i jak wybrać partnera, aby tym razem było dobrze?

PP: Trudne pytanie! Zadajesz je terapeucie, który siłą rzeczy będzie namawiał do pozbycia się swoich lęków, zahamowań i uprzedzeń. Jeśli ktoś nie chce iść na terapię, to powinien znaleźć inną metodę, aby wejrzeć w głąb siebie. Zadać sobie kilka fundamentalnych pytań na temat swoich oczekiwań, które powinny być w miarę realistyczne, a nie z bajek dla dzieci. Im lepiej czujesz się we własnej skórze, im bardziej siebie akceptujesz i dajesz sobie przestrzeń do rozwoju, tym więcej jest w tobie empatii dla drugiego człowieka.

Wtedy wnosisz w posagu lepszą wersję siebie i możesz tworzyć bardziej harmonijny związek. Jesteś bardziej odporna, wyrozumiała, kochająca i wspaniałomyślna, a jednocześnie stawiasz zdrowe granice. Dobry związek z drugim człowiekiem zaczyna się od dobrego związku ze sobą. Nie znoszę piosenki Krystyny Prońko "Jesteś lekiem na całe zło". Nikt nie powinien być lekiem na nieszczęście drugiego człowieka i "nadzieją na przyszły rok", nie może być "alfą i omegą" i jedynym celem istnienia. Każdy sam dla siebie musi być celem i nadzieją, bo tylko wtedy możemy stworzyć związek opierający się na zdrowej symbiozie. Partner nie stworzy z nas lepszego człowieka, nie da nam szczęścia, a gdy będziemy od niego uczuciowo zależni, szybko przestanie być wybawcą i stanie się oprawcą.

AP: Czyli mamy szansę na stworzenie udanego związku, jeśli szanujemy, akceptujemy i kochamy siebie.

PP: Jestem ostrożny, gdy mowa o miłości do siebie. To piękny ideał, ale ile osób go osiąga?

AP: Ja. Nauczyłam się lubić i kochać siebie, z osoby nieszczęśliwej stałam się szczęśliwą.

I mam tu na myśli głębokie filozoficzne szczęście, które nie ma nic wspólnego z byciem w związku, w którym zresztą nie jestem. Pomogła mi nie tylko terapia, ale powtarzanie afirmacji wzmacniających poczucie własnej wartości i miłość do siebie.

PP: Bardzo się cieszę, że na ciebie to podziałało. Mnie afirmacje nie przekonują. Jest w nich coś z namawiania-zamawiania. Ja wierzę w moc samorozumienia. Ale zanim nauczymy się siebie akceptować, szanować i należycie o siebie dbać, powinniśmy umieć siebie nie nadkruszać i nie sabotować. W myśl starożytnej maksymy medycznej Primum non nocere, czyli: przede wszystkim nie szkodzić. Położyć tamę złym, niesprawiedliwym osądom, radzić sobie z negatywnymi uczuciami. Nie trzeba od razu zabiegać o miłość do siebie. Wystarczy przestać myśleć o sobie negatywnie, przestać traktować się źle. Nie wymagać od siebie zbyt wiele, nie porównywać się dewaluująco z innymi, nie dopasowywać do obowiązujących kanonów i wymagań innych ludzi.

Odkrycie, dlaczego się poniżamy i lekceważymy, kto w nas wpoił złe myślenie na nasz temat, czemu nie dbamy o swoje ciało i duszę, za mało śpimy, za mało się uśmiechamy... Czemu tak narzekamy, złościmy się, krytykujemy, szydzimy? Dlaczego ciągle jesteśmy napięci, zalęknieni, zestresowani - odkrycie źródeł tego dyskomfortu jest pierwszym krokiem do wolności. Gdy już odkryjemy przyczyny naszego nieszczęścia, przyjdzie czas na przepracowanie tych przekonań. W konsekwencji przyjdzie też zbawienna ulga, rozumna empatia, aprobata. Wtedy będziemy lepsi nie tylko dla samych siebie, ale i dla ludzi wokół: mniej wymagający, bardziej wyrozumiali, otwarci, wspaniałomyślni. Nie mając takiego obszaru spokoju w sobie, nie stworzymy harmonii z drugim człowiekiem.

AP: Więc dlaczego nie chcesz pójść krok dalej i zamienić sympatii do siebie w miłość?

PP: Miłość jest wielkim słowem, nie używam go w tym kontekście. Wolę: świadomość, rozumienie, samoakceptacja.

AP: A mnie się wydaje, że to, co nazywasz sympatią do siebie i samoakceptacją, jest tym, co ja nazywam miłością.

PP: Być może. Na pewno jednak nikt nie nauczy się kochać siebie, jeśli najpierw nie poradzi sobie z negatywnymi uczuciami wobec siebie, nie przepracuje ich. Trzeba najpierw przyjąć siebie prawdziwego. Zacząć uczciwie i dobrze, po ludzku, siebie traktować

AP: A więc mówimy o tym samym, tylko innymi słowami.

PP: Niech każdy używa takich słów, jakie mu najbardziej odpowiadają. Ważne, aby go wspierały i żeby człowiek wykonał swoją emocjonalną pracę, aby poczuć się lepiej. Często ludzie chcą szybkich efektów, recepty na natychmiastową poprawę nastroju. Nie ma takiego remedium, nie ma żadnego prostego rozwiązania. Zmiana przekonań na swój temat jest bardzo trudna i wymaga żmudnej pracy, ale gdy ją wykonamy, otrzymamy nagrodę w postaci poczucia sprawiedliwego samozadowolenia, wewnętrznej harmonii. Warto podjąć wysiłek. Co może być w życiu ważniejszego?

AP: Podsumowując: popraw relację z samym sobą, dzięki temu będziesz mógł poprawić relację z innymi i naprawić swój związek.

PP: Tak. I nie dać się ponieść złości. Przede wszystkim nie możemy pozwolić, aby kryzys przerodził się w impas, w usztywnienie. Człowiek nieszczęśliwy jest zły, nie jest nastawiony dobrodusznie. Brakuje mu gotowości do współpracy. Brnie w konflikt i eskaluje napięcie, bo negatywne emocje biorą górę. Po prostu głupieje. Znika przestrzeń na rozumny dialog, rządzi gniew, frustracja i chęć odwetu. Nie można dopuścić do takiej eskalacji problemu. Bywa, że pomaga wtedy krótka separacja, ludzie trzeźwieją, odrzucają złość, dostrzegają, co się popsuło w ich związku i że warto to naprawić. Ludzie zazwyczaj kłócą się o te same rzeczy, nie o jakieś prawdy filozoficzne, ale o sprawy codzienne: wydatki, wychowywanie dzieci, podział obowiązków domowych, stosunek do kariery partnera, władzę w rodzinie.

Powtarzają zarzuty: ty mnie nie kochasz, ty mnie nie szanujesz, ty mnie nie słuchasz, nie spełniasz moich próśb. Czyli moje oczekiwania są dla ciebie bez znaczenia i nic z tym nie chcesz zrobić. Oczywiście często tak jest, ale zdarza się również odwrotnie, po prostu ktoś kocha nie tak, jak druga osoba chce być kochana. Miłość ma różne oblicza, ludzie mają różne oczekiwania. I bardzo często nie umieją ich wyrazić ani naturalnie uprawomocnić. Zatem nic dziwnego, że partner nie może im sprostać. To egocentryczne nastawienie: "ja, ja, ja, dla mnie, o mnie" jest zwłaszcza wtedy niszczące, gdy sam oskarżający nie do końca wie, czego chce i potrzebuje. Kiedy się jednak rzeczy określi, zdefiniuje, urealni - nazwie po imieniu, czyli uczciwie podejdzie do siebie, można wtedy też z partnerem coś uzgodnić.

AP: Jestem wielką fanką optymistycznego patrzenia na świat i ludzi oraz wiary, że pozytywna zmiana jest możliwa.

Wydaje mi się, że gdy spojrzymy na związek z optymizmem, nawet gdy jest na zakręcie, to odkryjemy pozytywne cechy u partnera. I gdy je docenimy, łatwiej nam będzie ze spokojem podejść do jego i własnych wad, zaproponować zmiany.

PP: Zmiany muszą wyjść od nas, nie można oczekiwać zmian wyłącznie od drugiej osoby. Oprócz optymizmu, musimy się też wykazać realizmem. Spójrzmy na związek jak na drogę w górach. Będą odcinki bardziej i mniej strome, czasem będzie z górki, czasem pojedziemy po prostej, ale nigdy nie będzie ona idealna i zawsze będzie zmienna. Na te serpentyny należy się przygotować. Czasem trzeba zwolnić, skupić się na kierownicy, aby nie wypaść z zakrętu, przestać się kłócić, wyrzucać sobie coś bez sensu.

Trzeba się uważnie skupić, wykazać mądrością, umiejętnością adaptowania do sytuacji. Inaczej się jedzie po płaskim terenie, a inaczej prowadzi w górach. Elastyczność wobec partnera, jego uczuć i nastrojów, a także wobec rozmaitych sytuacji, zachowań reszty rodziny, np. rodziców albo dzieci, jest konieczna, aby nie zwariować. Co z tego, że wyobraziliśmy sobie jeden sposób na wychowanie dziecka, skoro mamy dwoje dzieci zupełnie różnych? Nie da się do nich podejść w sposób uniwersalny, do każdego trzeba znaleźć oddzielny klucz. Tak samo jak do zmiennych sytuacji finansowych czy do rozwoju kariery partnera. Czasem trzeba zmienić hierarchię wartości, przegadać ją, na nowo uzgodnić. Nie może być obawy przed prawdą, tanich ściem, słabych uników, pasywno-agresywnego milczenia, czekania na cud. Wszystko da się załatwić sensowną, rozumną i spokojną rozmową.

AP: Kiedy warto ratować związek, a kiedy należy dać sobie spokój?

PP: To jest pytanie, na które odpowiedź warta jest Nagrody Nobla. Na pewno warto odpuścić sobie, gdy druga osoba stosuje przemoc, to jest już przestępstwo. Znam związki, które przeszły gehennę, katarakty na Nilu, wyprawę do piekieł i wzajemne ukrzyżowanie, a jednak będący w nich ludzie odnaleźli się i wrócili do normalności. To, jak walczymy o związek, jest najlepszym dowodem jakości i trwałości tego związku. Walczyć należy uczciwie, jakkolwiek górnolotnie to brzmi. Chodzi mi o szczerość, nieudawanie kogoś innego.

Mam przekonanie, że ciągle - świadomie i nie, robimy bilans zysków i strat. Jeśli robimy go uczciwie, także w kryzysie, który trwa latami, gdy uczciwie przeanalizujemy kwestie własnego szczęścia, dobrostanu dzieci, spraw majątkowych, ta uczciwość doprowadzi nas do dobrego miejsca. I czy tym miejscem będzie rozstanie, czy uratowanie związku, szczerość wobec siebie pomoże nam wybrać najlepszą opcję. Warto wziąć kartkę, zrobić bilans. Zapiszmy, co jesteśmy w stanie znosić i na co możemy się godzić, gdy dostajemy coś w zamian, a co odrzucamy, czego na pewno nie chcemy, no i oczywiście czego pragniemy i co jest dla nas ważne.

Warto na chwilę uwolnić się od emocji, żalu, lęku przed utratą, zawstydzenia, wściekłości. Trzeźwo ocenić, czy nie łączy nas jakiś rodzaj współuzależnienia, zrozumieć, dlaczego się w nim trwa. A potem odpowiedzieć sobie uczciwe, ile zapłaci się za zmianę, za wyjście ze związku lub próbę naprawienia go, i czy cena jest warta ryzyka.

Oczywiście uważam, że przenikliwiej dokonamy takiego bilansu, gdy skorzystamy z terapii. Jeśli podejmiemy trafną decyzję - wygramy siebie i lepsze życie. Niestety nadal wiele osób, zwłaszcza kobiet, nie potrafi dokonać takiej analizy. Nie ufa sobie, swoim uczuciom, swojej potencjalnej sile i tkwi w toksycznych relacjach z uzależnionymi, przemocowcami czy notorycznie zdradzającymi ściemniaczami. Osoby te boją się odrzucenia społecznego. Czują się też winne, gdy chcą postawić siebie na pierwszym miejscu, bo tak je wychowano, i mimo że mają czterdzieści czy pięćdziesiąt lat, nadal nie wyzwoliły się z norm, które im wpojono. Wolą marnować życie, wmawiając sobie, że robią to dla dobra dzieci, niż podjąć odważny krok i się uwolnić. A ilekroć myślą o jego podjęciu, sabotują same siebie i karzą się za takie myśli. A przecież, aby mieć szczęśliwe i spełnione dzieci, musimy dać im dobry przykład.

AP: Wszystko więc sprowadza się do samoakceptacji, samoświadomości i dobrej relacji ze sobą. Musimy nauczyć się wybaczać sobie, wtedy będziemy w stanie wybaczać innym, ale wybaczenie złemu partnerowi wcale nie oznacza pozostania z nim w związku.

PP: Nie lubię słowa "wybaczać", bo ono oznacza, że mamy coś na sumieniu. Poczucie winy lubi się w nas demonizować. Staje się wtedy paraliżującą pułapką, wpuszcza w labirynty niepokoju, zamąca rozum. Buddyjski mistrz Suzuki powiedział: "rozpamiętując swoje grzechy, stajesz się grzesznikiem". Raczej chodzi mi o to, aby zrozumieć siebie i motywacje swoich działań i decyzji, pogodzić się ze sobą i z tym, co zrobiliśmy w życiu, i zaakceptować się takim, jakim się jest - ze swoimi słabościami, wadami i zaletami.

Pozbycie się poczucia winy, którym niestety jesteśmy przesiąknięci ze względu na przewagę krytyczno-autorytarnej mentalności w Polsce. To daje ulgę i wolność, ale nie ma nic wspólnego z odpuszczeniem sobie, zakłamywaniem czy folgowaniem. Taka uczciwa konfrontacja pomaga pogodzić się ze sobą i docenić się. To pogodzenie jest podstawą do odnalezienia równowagi. Prawda, siła i dobro są w nas, trzeba je tylko w sobie odnaleźć i pielęgnować. Będąc wspaniałomyślnym i szczodrym wobec siebie, łatwiej być takim dla innych. Łatwiej zbudować dobry związek i naprawić ten na zakręcie.

Piotr Pietucha
Piotr Pietrucha - psychoterapeuta, publicysta, autor książek, jedna z nich nosi tytuł „Dożywotni kochankowie. Tajemnica udanego związku”. Wspólnie z Manuelą Gretkowską napisał „Miłość klasy średniej” i „Sceny z życia pozamałżeńskiego”. Od kilku lat z sukcesem prowadzi terapię par on-line
Autor publikacji:
Dr Agnieszka Podolecka

Dr Agnieszka Podolecka urodziła się w Sri Lance i od najmłodszych lat interesowała się innymi kulturami. Jest orientalistką i afrykanistką. Pracę doktorską napisała na temat szamanizmu południowoafrykańskiego i jego oddziaływania na New Age. Prowadzi badania w RPA, Lesotho. Namibii, Botswanie, Zambii i Zimbabwe. Jest autorką artykułów naukowych i dwóch powieści: "Za głosem sangomy" i "Żar Sahelu"

Zobacz więcej artykułów tego eksperta
Wczytaj więcej
Nasze magazyny