O zmianie nawyków - afrykańskie refleksje o szczęśliwym życiu

Zmiana nawyków jest jak wychodzenie z kolonizacji - niby stare nam przeszkadza, ale nie wiemy, jak stworzyć nowe. Tkwimy więc często w okresie przejściowym, męcząc się, próbując stworzyć nową wartość, lepszą od poprzedniej.

Artykuł na: 23-28 minut
Zdrowe zakupy

Są kraje, które z kolonizacją poradziły sobie w sposób pokojowy, tak jak Botswana czy Lesotho. Są takie, gdzie wrzało, ale mądrzy przywódcy zdołali uspokoić naród i nie dopuścili do takiej rzezi, jaka miała miejsce w Afryce Środkowej czy Północnej. Przekonali narody tworzące wieloetniczny tygiel w RPA, że razem mogą być Tęczowym Narodem, a w tęczy każdy kolor ma swoje miejsce - Nelson Mandela i biskup Desmond Tutu już zawsze będą symbolem pokojowej transformacji RPA.

Są też kraje, które plasują się gdzieś pośrodku, jak choćby Polska, która po 123 latach zaborów wywalczyła sobie niepodległość, ale po II wojnie światowej wpadła w sidła komunizmu. Dzięki obudzonej w społeczeństwie solidarności udało się nam wprawdzie i z tej opresji wyzwolić, co było inspiracją dla innych państw tzw. bloku socjalistycznego, jednak minęło niecałe 30 lat od tych wspaniałych wydarzeń i nasz naród znów jest podzielony. Czy to za sprawą politycznych animozji, czy wskutek przekłamanych wspomnień: część społeczeństwa wspomina lata socjalizmu dobrze i chce socjalnych przywilejów, część uważa, że każdy sam powinien troszczyć się o siebie i swoją rodzinę.

Polacy stali się jakby dwoma narodami, które wzajemnie się nie rozumieją. Każda grupa ma inne wspomnienia zakodowane w podświadomości, inaczej widzi przeszłość, a młode pokolenie bardzo często bazuje na poglądach rodziców. Wydaje mi się, że tak samo jest z nawykami - czasem mamy zakodowane myśli, które kierują naszym postępowaniem bez względu na to, jak bardzo jest niedorzeczne. Na szczęście ich zmiana nie musi powodować wewnętrznej wojny, nasza głowa nie musi płonąć, a serce krwawić. Można pójść na terapię albo poczytać mądre książki. Przyjąć pomoc, jak Lesotho czy Botswana, i zachować w sobie to, co dobre, a zmienić to, co nam szkodzi.

Pytałam Botswańczyków, jakim cudem ich kraj jest taki spokojny - nie znali odpowiedzi. Tymczasem ten spokój czuje się na każdym kroku! Gdy wylądowałam w Gaborone, okazało się, że firma rezerwująca dla mnie samochód nie opłaciła ubezpieczenia. Bałagan w jej warszawskim biurze sprawił, że tutaj powinnam dopłacić kosmiczną kwotę, ale Botswańczycy chcieli mi pomóc i po godzinie wymyślili, co zrobić, by nie obciążać mojej karty. Zadzwonili na numer alarmowy w Warszawie (był sobotni wieczór), poczekali na wypełnienie stosownych formularzy w komputerze i - nie zważając na to, że nie wpłynęły jeszcze pieniądze - z uśmiechem wsadzili mnie do lepszego auta, niż wynajęłam, żeby... wynagrodzić mi stratę czasu.

Botswana była kolonią brytyjską, więc panuje tam ruch lewostronny. Pierwszego wieczoru okazało się to dużym wyzwaniem - pojechałam pod prąd. I co? Inne samochody zjechały na pobocze, bym mogła zawrócić, wszyscy kierowcy machali do mnie i życzyli mi wszystkiego najlepszego. Trąbić? Popędzać? A po co? W Botswanie tego się nie robi, tam się pomaga zagubionej Europejce, bo przecież ona u siebie, tam na północy, jeździ po złej stronie drogi, więc trzeba nią pokierować!

Tak, udzielanie pomocy i jej przyjmowanie przychodzi w Botswanie łatwo. Zupełnie jak w Lesotho, gdzie na wąskich dróżkach nad przepaścią trzeba usuwać kamienie z drogi, by samochód mógł przejechać bez podziurawienia opon i żeby zwariowana antropolożka mogła dotrzeć do wioski, w której mieszka sangoma, południowoafrykańska szamanka. Nikt nie narzekał, gdy musiał cofnąć się ze stadem krów kilkaset metrów, bym mogła przejechać.

Co więcej, w Botswanie policjant pozwolił mi zawrócić w niedozwolonym miejscu, bo się zgubiłam i dawno minęłam wioskę, do której zmierzałam! Inni kierowcy spokojnie czekali i uśmiechali się ze zrozumieniem. Dlaczego ludzie się nie wściekają, nie pukają w głowę, nie trąbią, tylko pomagają mi dotrzeć do celu? Może samotnie podróżująca biała kobieta jest naprawdę rzadkim widokiem? A może ci ludzie po prostu są z natury spokojni? Skąd się bierze ten spokój? Może stąd, że w tym kraju nigdy nie było wojny i ludzie nie mają w sobie chęci walki? Jak to możliwe, że Botswańczycy nigdy nie doświadczyli tej tragedii?

W Botswanie mieszkali Buszmeni, czyli lud San, należący do spokojnej, pięknej kultury szamańskiej opierającej swoje wartości na życiu w jedności z Matką Naturą. Gdy z północy nadeszły ludy Bantu (stanowią obecnie większość w południowej Afryce), Sanowie nie stawiali większego oporu, przenosili się w nowe miejsca. Kilkaset lat później odkryto diamenty i znów Sanów pozbawiono ziemi, niemniej też nie doszło do większych walk. A gdy pod koniec XIX w. holenderscy kolonizatorzy zamierzali przejąć tereny Botswany i włączyć je do kolonii południowoafrykańskiej, Botswańczycy... sami poprosili Brytyjczyków o objęcie ich kraju protektoratem.

Brytyjczycy z radością przyjęli nowe dominium, ale jednocześnie nie ingerowali w lokalne obyczaje i tradycje, a nawet zostawili wodzom władzę nad klanami. Nie zmuszali nikogo do pracy i ochronili kraj przed apartheidem. Gdy opuścili Botswanę w 1966 r., było tu spokojnie, ale i biednie, bite drogi łączyły tylko główne miasta, jednak wkrótce odkryto diamenty i - uwaga! - politycy nie ukradli dochodów z ich sprzedaży, jak to jest w afrykańskim zwyczaju, lecz zainwestowali pieniądze w edukację, rozwój dróg i budowę miast.

W Botswanie nie ma również problemów religijnych ani nawracania na siłę na inne religie. Pewne zasady funkcjonowania protektoratu, który stanowił oczywiście formę kolonizacji, były nie do przyjęcia, na przykład to, że kolorowi nie mogli mieć ziemi. Problem został rozwiązany, każdy może kupić ziemię od państwa (pod warunkiem że nie jest to park narodowy), każda religia może wystąpić o grunt pod budowę świątyni i dostanie ją niemal za darmo. Odeszli kolonizatorzy, pozostało kilkanaście języków i kultur.

Jak zorganizować szkolnictwo? A może zostawić sobie część kolonialnego dziedzictwa, bo przecież znajomość angielskiego nie może zaszkodzić. I tak 52 lata po odejściu Brytyjczyków angielski nadal jest językiem urzędowym, a system szkolnictwa opiera się na systemie brytyjskim. Każdy przedszkolak bez problemu dogada się z przyjezdnymi po angielsku.

Z kolonizacją jest jak z nawykami. Dziedziczymy pewne wzorce kulturowe po naszych rodzicach. Jako nastolatki zazwyczaj buntujemy się i obiecujemy sobie, że sami będziemy innymi matkami i ojcami, lepszymi, mądrzejszymi, bardziej empatycznymi. Potem często nieświadomie popełniamy te same błędy co nasi rodzice wobec nas. A może warto przyjrzeć się postępowaniu naszych rodziców bez emocji, odrzucić to, co było w nim krzywdzące i zachować to, co pomaga wychować szczęśliwego człowieka?

Jeśli z całego serca będziemy dążyli do wybaczenia rodzicom, ta głęboka chęć nas poprowadzi, odrzucimy żal i skupimy się na dobrych wspomnieniach. Przekażemy naszym dzieciom miłość i dobre wzorce zachowań. Botswańczycy odrzucili nierówny dostęp do ziemi, ale zachowali język dawnych kolonizatorów i ich system edukacyjny. Przecież angielski jest przydatny w pracy i komunikacji z obcokrajowcami. Wprowadzili ponadto do szkół religioznawstwo, ponieważ mają w kraju wyznawców kilkuset religii i chcą, by wszyscy się wzajemnie szanowali. Też możemy tak zrobić, też możemy uczyć polskie dzieci tolerancji. A w wymiarze indywidualnym powinniśmy zrozumieć błędy rodziców i uczyć się na nich, by stosować tylko te metody wychowawcze, które były dobre, czyli sprzyjały naszemu rozwojowi intelektualnemu i emocjonalnemu.

Kilka lat temu czytałam książkę Dalajlamy. Znalazłam w niej zdanie, które wbiło mnie w fotel, niby proste: "Człowiek rodzi się po to, by być szczęśliwym". Co?! Przecież w Polsce nawet ateista całe życie słyszy, że człowiek rodzi się po to, by dźwigać swój krzyż! Kult nieudanych powstań i martyrologia w polskiej literaturze są tego najlepszymi przykładami. Jak to - być szczęśliwym? Co to oznacza? Dla mnie oznaczało psychoterapię. Na szczęście trafiłam do terapeutki, która już się wyzwoliła z katolickiego poczucia winy i pomogła mi stworzyć listę cech, które pragnę w sobie zachować i tych, których dla własnego dobra chcę się pozbyć.

Gdy się z tym uporałam, zaczęłam powoli robić spis marzeń, tego, czego naprawdę chcę, i zaczęłam budować w sobie wiarę, że jestem godna i warta szczęścia. A potem przyszedł czas na realizacją marzeń. Zabrało mi to kilka lat, ale w końcu się udało! Spełniam swoje marzenia i ciągle mam nowe! Nauczyłam się cieszyć każdym drobiazgiem. Nie zmieniłam radykalnie swojego życia, nadal jestem samodzielną mamą, martwię się o moje córki, wiem, kiedy popełniam błędy, ale mam ich świadomość i staram się je naprawiać. Nie lubię rewolucji, metoda Botswany wydaje mi się lepsza - gdy sobie nie radzę, proszę o pomoc i staram się zachować spokój.

Kultury szamańskie, medycyna Wschodu i dawni filozofowie głoszą, że tylko harmonia ciała, ducha i umysłu gwarantuje zdrowie. Gdy choruje dusza, gdy rządzą nami złe nawyki (przykre myśli, nałogi, fatalne odżywianie się) nasze ciało choruje i brak nam energii.

Jeśli człowiekiem rządzą czarne myśli i brakuje mu wiary w siebie, nie jest w stanie realizować marzeń. Z góry zakłada bowiem, że nic mu się nie uda. Często w ogóle nie marzy, nie stawia sobie celów i automatycznie nie odnosi sukcesów. Znakomicie opisuje to Joseph Murphy w swojej kultowej książce "Potęga podświadomości". Gdy uważasz - bo przekonywali cię o tym rodzice czy nauczyciele albo sam w jakiś dziwaczny sposób doszedłeś do tego wniosku - że nie jesteś nic wart, nie odniesiesz w życiu sukcesu.

Całe twoje ciało, każdy twój gest pokazuje ludziom, co o sobie myślisz. A kto cię będzie szanował, kto w ciebie uwierzy, jeśli ty sam w siebie wątpisz? Powiedziano ci, że masz dźwigać krzyż? Że życie składa się z cierpienia? Że szczęście to jakaś ulotna idea i spełnia się tylko w amerykańskich filmach? Bzdura! Tak, bzdura! Największe kłamstwo świata! To, czy jesteśmy szczęśliwi, zależy tylko i wyłącznie od naszego postrzegania rzeczywistości.

Moja koleżanka straciła córkę. Tak, osiemnatolatka umarła. Jej matka potrzebowała dwóch lat, by przeżyć żałobę i nie oskarżać się już o to, że nie zrobiła wystarczająco dużo, by ratować córkę. Przestała widzieć świat w czarnych barwach, uznała, że skoro mimo utraty dziecka nadal żyje, powinna to życie dobrze wykorzystać. Zaangażowała się w pomoc cierpiącym kobietom. Podróżuje po świecie, cieszy się pięknem przyrody, różnorodnością kultur.

Co jej pomogło? Pierwszy rok po tej niewyobrażalnej stracie spędziła niemal wyłącznie w kościele, a drugi na terapii, gdzie przebudowała swoje schematy myślowe. Dziś jest szczęśliwym człowiekiem. Przeżyła najgorszą tragedię, jaką może wyobrazić sobie matka, ale wzięła się w garść, podjęła decyzję, że będzie szczęśliwa, i krok po kroku ten cel realizuje.

Tyle w nas szczęścia, ile sami sobie wyhodujemy. Szczęście to nie pieniądze czy miłość, jaką obdarzają nas inni ludzie. To stosunek do życia, który pozwala nam dostrzec coś pozytywnego we wszystkim, co zdarza się w naszym życiu, nawet gdy popełniamy błędy. Jeśli potraktujemy porażki jako lekcje, z których możemy się czegoś nauczyć, zbudujemy siłę pozwalającą zachować poczucie godności i szczęścia w każdej sytuacji.

Na pewno wszyscy słyszeli o Davidzie Livingstonie, wielkim podróżniku i odkrywcy Wodospadów Wiktorii. Livingstone pochodził z bardzo biednej rodziny, od dziecka musiał pracować. Zrządzeniem losu poznał Roberta Moffata, misjonarza, który przeszedł do historii jako pierwszy tłumacz Biblii na afrykański język setswana. Livingstone postanowił wyrwać się z biedy i wyruszył do Afryki nawracać na chrześcijaństwo.

Czy wiecie, że przez kilkadziesiąt lat udało mu się nawrócić tylko jedną osobę? Jego życie można by uznać za totalną porażkę, zwłaszcza że jego żona, źle znosząca nieobecność nieustannie podróżującego męża i brak pieniędzy, wpadła w alkoholizm. Livingstone wrócił do Anglii, ale nadal się nie poddawał. Gdy się okazało, że Brytyjczycy potrzebują kogoś, kto pomoże im stworzyć mapy środkowo-południowej Afryki i wytyczyć drogę do źródeł Nilu, postarał się o tę pracę.

Wrócił do Afryki i... znowu nie osiągnął tego, co chciał! Odkrył środkowy bieg wielkiej rzeki Zambezi, ale źle go zaznaczył na mapie, więc gdy próbował ponownie się dostać w tamte rejony, zgubił się. Nikogo nie nawrócił, nie dotarł do źródeł Nilu, ale... przez przypadek odkrył jeden z największych cudów świata - wodospady, które nazwał na cześć swojej królowej jej imieniem. Każdy, kto po raz pierwszy patrzy na Wodospady Wiktorii, ma łzy w oczach. Ich ogrom jest porażający.

Siła i potęga natury w najczystszej postaci. Wielki Wybuch i Armagedon w jednym, a po drodze wszystkie odcienie ludzkich uczuć i emocji, historia ludzkości w jednym żywiole Nic nie opowiada lepiej historii stworzenia, życia i śmierci niż miliardy litrów wody spadające z hukiem setki metrów, wzbijające tony kropli, które wznoszą się na ponad sto metrów i opadają na nas jak deszcz, choć na niebie nie ma ani jednej chmury.

Wodospady Wiktorii to miejsce tak ogromne, tak pełne prastarej, świętej mocy, że większość ludzi, patrząc na nie, po prostu płacze. I nikt nie wstydzi się tych łez, bo jest to jedno z tych miejsc, gdzie nawet ateiści zaczynają wierzyć, że świat nie powstał przez przypadek. Jakie wrażenie musiały zrobić na chorym, zmęczonym podróżą i życiem Livingstonie? Nawet nie umiem sobie tego wyobrazić!

Poddajemy się w życiu często i łatwo. Rezygnujemy z działania, gdy rezygnacja powinna nas wstydzić. Myślimy: "Po co walczyć, skoro to nie moja wojna? Po co dzwonić na policję, gdy sąsiedzi biją dzieci? Po co manifestować, gdy rząd wprowadza niedemokratyczne ustawy? Afrykanie głodują? To nie nasza sprawa!" Czyżby? Livingstone mógł się poddać, Nelson Mandela po 27 latach w więzieniu też. Ale się nie poddali. Mandela nie dopuścił do walk na tle rasowym i nadzorował budowę demokracji w kraju, w którym demokracji nigdy wcześniej nie było. Jak jest pamiętany dzisiaj?

By zrobić sobie zdjęcie przy jego pomniku w Johannesburgu, trzeba czekać w kolejce. Livingstone przestał nawracać, za to wstrząsnęło nim niewolnictwo. Do tego stopnia, że dołączył do karawany niewolników i wykorzystywał każdą możliwość, by nieść tym biedakom ulgę w złej doli. Poświęcił resztę życia na próbę obalenia niewolnictwa. Samodzielnie nie mógł nikogo uwolnić, ale nie tracił nadziei, że pewnego dnia...

I ten dzień nadszedł! W 1870 r. Livingstone został uznany za zaginionego i zorganizowano wyprawę, by go odnaleźć. Rok później w wiosce nad wielkim jeziorem Tanganika z ust Henry’ego Stanleya padły słowa, które przeszły do historii: "Doktor Livingstone, I presume?" (Doktor Livingstone, jak sądzę?). Livingstone był jedynym białym w okolicy, więc wydawało się logiczne, że to on, ale w czasach wiktoriańskich dżentelmenów obowiązywały określone wzory zachowania. Tak należało się przywitać, taka formuła była po prostu wyrazem szacunku do obdartego, chorego starca odnalezionego w środku Afryki.

W przeszłości polskie urzędy, pisząc do obywateli, zaczynały listy od "Wielce Szanowny Panie". Czy ktoś to jeszcze pamięta? Gdzie podziała się tamta kultura korespondencji? Jak głosi legenda, Livingstone umarł na malarię podczas modlitwy. Mimo gorączki klęczał i modlił się do Boga. Ten uwolnił go w końcu od cierpienia. Pewien prorok na północy Botswany (tak, w Afryce jest sporo proroków) powiedział mi, że gdyby ludzie mieli wiarę Livingstone’a, to świat byłby wspaniałym miejscem. Może Livingstone nie dotarł do źródeł Nilu, jak planował, ale przyczynił się do obalenia niewolnictwa, pokazał światu, że Afrykanie są godni szacunku.

Jeśli komuś brak w życiu wytrwałości, jeśli się szybko poddaje, bo tak ma w zwyczaju, może niech czasem pomyśli o doktorze Livingstonie i zastanowi się, czy nie warto zmienić nawyków. Sterują nami myśli, które siedzą w naszej głowie od lat, i przyzwyczajenia, które być może odziedziczyliśmy po przodkach, ale to nie znaczy, że tak musi być. Livingstone porzucił myśl o szukaniu Nilu i nawracaniu, ale znalazł znacznie ważniejszą ideę - wyzwolenie ludzi z niewolnictwa. Przekierował swoje myśli, skupił się na innym działaniu i... przeszedł do historii. Skoro on mógł, to każdy z nas też może.

Byłam w Gaborone, stolicy Botswany, na mszy w kościele charyzmatycznym. Uwielbiam te kościoły! Nie ma w nich sztywnych rytuałów, programu mszy etc. Wszystko opiera się na bezpośrednim kontakcie z Bogiem. Pastor wygłosił jedną z najlepszych mów motywacyjnych, jakie kiedykolwiek słyszałam: "Jest ci źle? Budzisz się rano i dostajesz telefon, że biznes, nad którym pracowałeś przez ostatnie miesiące, szlag trafił? Oszukał cię wspólnik? Zdradziła żona? Chce ci się użalać nad sobą i śpiewać I’m so lonely, oh I’m so lonely, I need someone to take my call? (Jestem samotny, tak bardzo samotny, potrzebuję kogoś, niech ktoś odbierze mój telefon).

Zamiast się użalać, zaśpiewaj na tę samą melodię I’m so grateful, oh I’m so grateful, I praise you Lord! (Jestem wdzięczny, bardzo wdzięczny, wielbię cię Panie!). Bo Bóg nie pozwala na to, by spadło na nas więcej nieszczęść, niż możemy udźwignąć. A gdy jesteś w dołku, pomyśl, że ten dołek jest prezentem dla ciebie, że Bóg właśnie dał ci szansę. Mojżesz był w totalnym dole! I wtedy Bóg dał mu szansę - pozwolił, by udało mu się wyprowadzić Izraelitów z Egiptu, z domu niewoli! A Daniel? Za wiarę w Boga został wrzucony do jaskimi z lwami. I co? Bóg dał mu szansę - lwy go nie skrzywdziły, a Daniel tysiące lat później ciągle jest dla nas inspiracją.

Pierwszy raz w chrześcijańskim kościele usłyszałam, że nie urodziłam się, by dźwigać krzyż, ale by być szczęśliwą. "Tak! Bóg chce, byśmy byli szczęśliwi", mówił pastor, więc jak masz fatalny dzień, to zachowaj optymizm, rób, co masz do zrobienia, a wyniknie z tego coś dobrego. Bóg ci pomoże, a jeśli nie stracisz wiary, to może nawet uwieńczy dzień wygraną Manchester United! Bóg podarował Livingstonowi jego Manchester United.

I to nie w postaci odkrycia wodospadów. Pomógł mu przed śmiercią dokonać największego dzieła, czyli doprowadzenia wraz ze Stanleyem do obalenia niewolnictwa w środkowej Afryce. Gdy wydawało się, że Livingstone jest na samym dnie, Bóg (los, przeznaczenie, jakkolwiek to nazwiemy) dał mu największą szansę, o jakiej doktor mógł marzyć. Straciłeś firmę? Rozwiodłeś się? Może to jest właśnie twoja szansa, moment, w którym warto się sobie przyjrzeć, zobaczyć, jakie nawyki i wzorce myślowe zmienić, by wyjść z tej opresji silniejszym i mądrzejszym? Nigdy nie jest tak, aby nie można było zmienić życia na lepsze.

Agnieszka Podolecka

Artykuł powstał dzięki stypendium Narodowego Centrum Nauki, nr projektu: 2017/25/N/HS1/02500. Fot. Agnieszka Podolecka

Dr Agnieszka Podolecka urodziła się w Sri Lance i od najmłodszych lat interesowała się innymi kulturami. Jest orientalistką i afrykanistką. Pracę doktorską napisała na temat szamanizmu południowoafrykańskiego i jego oddziaływania na New Age. Prowadzi badania w RPA, Lesotho. Namibii, Botswanie, Zambii i Zimbabwe. Jest autorką artykułów naukowych i dwóch powieści: „Za głosem sangomy” i „Żar Sahelu”.

Autor publikacji:
Dr Agnieszka Podolecka

Dr Agnieszka Podolecka urodziła się w Sri Lance i od najmłodszych lat interesowała się innymi kulturami. Jest orientalistką i afrykanistką. Pracę doktorską napisała na temat szamanizmu południowoafrykańskiego i jego oddziaływania na New Age. Prowadzi badania w RPA, Lesotho. Namibii, Botswanie, Zambii i Zimbabwe. Jest autorką artykułów naukowych i dwóch powieści: "Za głosem sangomy" i "Żar Sahelu"

Zobacz więcej artykułów tego eksperta
ARTYKUŁ UKAZAŁ SIĘ W
Holistic Health 03/2019
Holistic Health
Kup teraz
Wczytaj więcej
Nasze magazyny