W jaskini życia

W starożytnych Chinach ludzie płacili lekarzom, gdy byli zdrowi. Gdy człowiek zachorował, przestawał płacić i oczekiwał, że lekarz go wyleczy. Medycy odwiedzali więc swoich podopiecznych i uczyli zasad zdrowego życia: doradzali w kwestiach dietetycznych, zachęcali do ćwiczeń na świeżym powietrzu, medytacji i utrzymywania harmonii ciała, ducha i umysłu. Dzięki takiemu podejściu ludzie byli zdrowi, a lekarze nie tracili dochodu.

05 marzec 2019
Artykuł na: 29-37 minut
Zdrowe zakupy

W kulturach szamańskich wierzy się, że to, co nas spotyka, jest efektem naszych działań. Zatem gdy jesteśmy chorzy, jest to nasza wina. Może się objadaliśmy? Może piliśmy za dużo alkoholu? Może byliśmy wredni dla kogoś słabszego od nas? Może nie opiekujemy się dostatecznie naszymi starszymi rodzicami albo zbuntowanymi nastoletnimi dziećmi? A może nie dopełniliśmy powinności wobec zmarłych przodków? Gdy człowiek nie umie znaleźć w sobie odpowiedzi na te pytania, udaje się do szamana, który ma zdolność widzenia relacji, zdarzeń, emocji i energii niedostrzegalnych dla tzw. zwykłego człowieka.

Jestem w Clarens w RPA, pół godziny od granicy z Lesotho. To taka maleńka mieścinka składająca się dosłownie z kilku urokliwych uliczek, otoczona pięknymi górami we wszystkich kolorach, jakie można sobie dla skał wyobrazić. Widać odcienie żółci, pomarańczu, czerwieni, szarości, brązu, czerni, bieli, zieleni, a pomiędzy poszczególnymi warstwami lśnią kryształy górskie, białe, różowe, błękitne, seledynowe. Feeria barw, zwłaszcza gdy odbija się w nich słońce. Niedaleko Clarens znajduje się Jaskinia Płodności. Kobiety, które nie mogą mieć dzieci, pielgrzymują do niej z nadzieją zajścia w ciążę. Aby się dostać do jaskini, muszą pokonać strome podejście po skałach, przebrnąć przez strumienie, jeśli jest akurat lato, czyli pora deszczowa, a to wszystko z bagażem na plecach, gdyż w jaskini spędzą siedem dni. Jaskinia poraża swoim ogromem. Pod nawisem skalnym jest dość miejsca, by ludzie mogli zbudować chaty i mieszkać tam na stałe. Chat jest kilkanaście i żyją w nich sangomy, czyli szamani i szamanki, oraz przedstawiciele kościołów charyzmatycznych i pentekostalnych. Są to odłamy chrześcijaństwa skupiające się na bezpośrednim kontakcie z Bogiem, w których wierzy się, że Duch Święty przemawia bezpośrednio do człowieka, odpowiada na jego pytania i wskazuje drogę w życiu.

Kaznodzieje mieszkają w jaskini ze swoimi rodzinami i udzielają błogosławieństwa pielgrzymom. To samo czynią sangomy, które rozmawiają z duszami zmarłych. Wierzą, że gdy dusza opuszcza ciało, pozostaje życiowa energia, z którą można się skontaktować. Ta energia to właśnie duchy przodków, obecne wśród żywych, dopóki ludzie o nich pamiętają. Wszyscy w jaskini żyją obok siebie i szanują się nawzajem. Wiele sangom to chrześcijanki. Jak to możliwe? Całkiem prosto: Jezus nauczał, że wszyscy jako dzieci Boga jesteśmy jego braćmi i siostrami, a zatem po śmierci stał się naszym Wielkim Przodkiem, który stale do nas przemawia, tak jak inni przodkowie, których nie wymazaliśmy z pamięci. A ci, o których pamiętamy, mogą się nami opiekować. I tak oto chrześcijanie, sangomy, księża i szamani żyją pod jednym dachem, a raczej skalistym sklepieniem. I wszyscy starają się pomóc tym, którzy szukają jedności z Bogiem i harmonii w życiu. Harmonia wewnętrzna jest podstawą zdrowia i dobrych relacji rodzinnych.

Wokół głównej jaskimi znajduje się siedem grot. Siódemka to magiczna liczba w wielu kulturach świata. Sangoma, z którym odwiedziłam to wyjątkowe miejsce, powiedział, że groty kojarzą mu się z siedmioma pieczęciami biblijnymi - jeśli zostaną złamane, rozpęta się Armagedon. Gdy ludzie przestaną się modlić i medytować w siedmiu grotach jaskini, nie będą już one oazą pokoju, tolerancji i uzdrawiającej energii. W uzdrowicielską moc tego miejsca wierzą tysiące ludzi. Kobieta pragnąca mieć dziecko pielgrzymuje do jaskini, oczyszczając po drodze umysł z negatywnych myśli. Gdy dotrze na miejsce, ściąga buty na znak, że zostawia ziemskie kłopoty i złe energie na zewnątrz, inaczej nie wolno jej wejść do środka. Następnie sangomy oczyszczają ją rytualnym śpiewem, dymem ze świętego zioła imphepho i modlitwą. Kobieta obchodzi ołtarz, który jest największą skałą wewnątrz jaskini, zapala świeczkę i modli się do Boga o pomoc. Rozmawia również z duchami swoich przodków, dziękuje za ich dziedzictwo i opiekę nad nią i jej rodziną, prosi, by zechcieli pobłogosławić ją dzieckiem i zanieśli jej prośby do Boga. Gdybym miała to wytłumaczyć w odniesieniu do chrześcijaństwa, powiedziałabym, że jest to ten sam sposób myślenia i działania co modlenie się do świętych. Katolicy modlą się do duszy Jana Pawła II o wstawiennictwo u Boga. Rozmowy z duchami przodków wyglądają tak samo i spełniają tę samą funkcję.

Po odprawieniu rytuału oczyszczenia i wspólnej modlitwie kobieta udaje się do pierwszej groty, gdzie spędza dobę, z przerwami na posiłki, na medytacji i modlitwie. Następnego dnia udaje się do kolejnej groty i tak przez siedem dni. Podobno wiele kobiet w krótkim czasie zachodzi potem w ciążę.

Oczywiście można powiedzieć, że wiara w uzdrawiającą moc miejsca jest czystym placebo. Ale czy setki niespodziewanych uzdrowień nie są dowodem na to, że wiara czyni cuda? To może być wiara w Boga, w uzdrawiającą moc wody z Lourdes, wiara w nowy, eksperymentalny lek, siłę bioenergoterapeuty lub szamana

Wiele kobiet nie zachodzi w ciążę z powodu stresu. Po spędzeniu siedmiu dni na medytacji w jaskini, którą uważają za święte miejsce, są zrelaksowane, oddają swe troski Bogu albo duchom przodków, wierzą, że teraz będzie dobrze, że ich życie właśnie zaczęło się na nowo. Są pełne sił, podświadomie bardziej o siebie dbają, nie stresują się. Organizm zaczyna działać lepiej. Jeśli ich problemy z zajściem w ciążę miały podłoże psychologiczne, właśnie się od nich uwolniły. Nie trzeba jechać na koniec świata, by się tego dowiedzieć. W klinikach leczenia bezpłodności w Polsce też usłyszymy, że stres powoduje przejściową bezpłodność i że leki wcale nie są potrzebne. Często wystarczy psychoterapia i odpuszczenie, uwolnienie się od lęków i stresu, by kobieta zaszła w upragnioną ciążę.

Ciekawe, jak działa nasz organizm. Czasem wydaje mi się, że żyjemy w jaskini życia i - jak w jaskini Platona - nie widzimy prawdy, lecz jedynie tańczące na ścianie cienie prawdziwej rzeczywistości. Wystarczy wyjść na słońce, by dostrzec prawdę swojego życia, zobaczyć błędy, negatywne myśli, które hamują nasz rozwój

Niekiedy szukamy schronienia przed zgiełkiem świata, informacyjnym szumem, nadmiernymi wymaganiami ze strony innych ludzi. Wtedy warto wejść do jaskini swego jestestwa, odciąć się od zewnętrznego hałasu, wsłuchać w siebie i pobyć w samotności. Są też chwile, gdy warto otworzyć się na świat, odetchnąć pełną piersią i dać się ponieść fali życia. Pojechać na kraniec świata albo pójść do pobliskiego lasu. Posłuchać mądrej rady i zacząć uprawiać jogę lub tai chi, by przywrócić organizmowi równowagę. Zamienić mięso na warzywa z ekologicznego ogrodu. Wybaczyć mamie i tacie, że nie byli takimi rodzicami, jakich chcielibyśmy mieć. Poprosić o wybaczenie, że sami nie byliśmy troskliwymi rodzicami. Odpuścić winy sobie i innym. To niezwykłe, jak dobrze czujemy się po wybaczeniu, po uwolnieniu się od złych emocji. Przypomina to wejście na górę, która wydawała się nam nie do zdobycia - ledwie oddychamy, mięśnie bolą, ale fizyczne zmęczenie uwalnia umysł od zbędnych myśli. Nasza dusza staje się czysta i wypełnia nas radość, a wtedy cały organizm działa lepiej. Zdrowie to harmonia ciała, ducha i umysłu, te elementy wspierają się wzajemnie. Nie trzeba szukać szamana, by nam to powiedział, lepiej tego samemu doświadczyć.

Lesotho. Królestwo, którego najniższy punkt znajduje się na wysokości 1388 m n.p.m., a najwyższy -3482 m n.p.m. Zmorą Lesotho jest erozja, jaką powoduje woda i wiatr. To jeden z nielicznych afrykańskich krajów, które mają tyle wody, że ją eksportują! Niestety ten nadmiar jest koszmarem dla chłopów, czyli ok. 70% społeczeństwa. Dopiero w takim kraju jak Lesotho, gdzie żyje 2,1 mln ludzi, z których większość nie ma żadnego dochodu i odżywia się tylko tym, co zbierze ze swoich poletek, widać, czym jest życie w rytm cyklów Matki Natury. Zimą temperatury spadają do minus 15 stopni, śnieg zalega przez trzy miesiące, potem następują wiosenne powodzie, które dosłownie wyrywają glebę i zabierają ją w dół zboczy. Rozpadliny nasuwają skojarzenia z końcem świata - oto ziemia pęka i w kilka godzin tam, gdzie było dotąd uprawne pole, powstają niemożliwe do przeskoczenia, szerokie na ponad metr wąwozy i kilkumetrowe dziury. W takich warunkach żyją ludzie, którzy jakimś cudem potrafią odnaleźć harmonię wewnętrzną i szczęście.

Jadę do dwóch sangom. To małżeństwo, które mieszka w wiosce odciętej od świata i ludzi. Mój mały samochód ledwie daje radę, choć nie przekraczam prędkości 10 km na godzinę, która i tak wydaje mi się zawrotna. Wąska droga wije się nad przepaściami. Chwila nieuwagi i przeniosę się do krainy przodków. Na szczęście docieram do celu. Na miejscu okazuje się, że czeka na mnie pięć sangom! Dowiedzieli się, że przyjeżdża biała kobieta, by porozmawiać o ich pracy, i bardzo chcą mnie poznać. Nigdy nie mieli kontaktu z naukowcem, nigdy nie odwiedziła ich biała kobieta, sami rzadko opuszczają swoją wioskę, a gdy to robią, raczej z białymi nie rozmawiają. Siadamy w kręgu i zaczynają się opowieści. O tym, że zanim zostali szamanami, chcieli zwykłego życia, ale pewnego dnia dopadła ich tzw. choroba sangom, z charakterystycznymi dla niej wizjami i halucynacjami. O tym, jak ich organizm zaczął szwankować i okazało się, że jedyną możliwością wyzdrowienia jest podjęcie nauki u sangomy. Nowicjat jest procesem uzdrawiania. Człowiek musi odrzucić swoje ego, poddać się woli przodków, nauczyć się medytować, oczyszczać ze złej energii i rozpoznawać zioła. Po inicjacji sangomy nie przestają się uczyć, ale mają na tyle dużą wiedzę, że z pomocą przodków potrafią rozpoznawać choroby, wiedzą, czy wynikają one z dysfunkcji organizmu, czy może ze złych myśli i chorej duszy. Gdy poznają przyczynę, będą mogli pomóc swoim pacjentom.

W wioskach nie ma szpitali, ale jeśli skupisko ludzi jest duże, rząd buduje tam jednoizbową przychodnię, w której jest pielęgniarka i ambulans, by w razie konieczności zawieźć chorego do odległego szpitala. To się jednak zdarza rzadko. Gdy Lesotyjczyk czuje się źle, idzie do sangomy

Niezależnie od tego, do którego chrześcijańskiego kościoła sangoma należy, jest lekarzem pierwszego kontaktu. Dopiero gdy rady czy zioła nie pomogą, ludzie udają się do pielęgniarki.

Kolejny dzień zwariowanej lesotyjskiej pogody. Teoretycznie jest lato, co oznacza, że deszcz powinien padać tylko parę godzin wieczorem, a za dnia należy się spodziewać upału. Nic z tego! Pogoda najwyraźniej dostała choroby dwubiegunowej i żadna sangoma nic na to nie poradzi. Wkładam długie spodnie, bo podczas wizyty u sangomy powinno się mieć zakryte nogi. Szaleje burza z piorunami, więc jest tylko 16 stopni. Po godzinie słońce świeci na całego i jest już 30 stopni. Zwariować można! Oto efekty globalnego ocieplenia. W Polsce może przeszkadzać zmienna pogoda, ale niespecjalnie utrudnia nam ona życie, nawet rolnikom. Tutaj skoki temperatur zupełnie wyniszczają uprawy na i tak marnych poletkach. Dzieci, które chodzą do szkoły podstawowej, dostają rano owsiankę z cukrem, a na obiad papkę z kukurydzy i fasolę - cały rok to samo. Jeśli śniegi uniemożliwią dojście do szkoły, w której zresztą trudno wytrzymać, bo nie jest ogrzewana, zamyka się ją na 3 miesiące. Wtedy dzieci są pozbawione otrzymywanych tam posiłków.

Szkoły są budowane częściowo przez państwo, częściowo przez różne kościoły, ale religii naucza się dopiero w szkole ponadpodstawowej. To dość nietypowe dla kraju, gdzie w obrębie kilku wsi mogą występować nawet 4 odmiany dominującego w Lesotho chrześcijaństwa. Nauczyciele, których poznałam, nie umieli mi wytłumaczyć, dlaczego nie ma religii w szkole podstawowej. Dlaczego nie ma pielęgniarki w szkole, nawet nie pytałam. W jednym z regionów, gdzie prowadziłam badania, wioski składały się z 6-10 rodzin, z których każda miała swoją chatę. W większości wsi była sangoma albo uzdrowiciel zielarz. W dużych krajach, takich jak RPA, Namibia czy Botswana, sangomy są dość dobrze wykształcone i miewają wieloetniczną klientelę. Lesotho to wyspa biedy i kiepskiej edukacji na mapie bogatego południa Afryki. Sangomy skupiają się na ziołolecznictwie, zbierają rośliny lecznicze i suszą je na zimę. Ostry klimat i brak ogrzewania sprawiają, że ludzie chorują. W okrągłych chatach na środku klepiska jest wprawdzie miejsce na ognisko (dym uchodzi środkiem trzcinowego dachu), ale co z tego, skoro nie ma pieniędzy na opał? Ci, którym dopisało szczęście, dostali pracę w kopalniach w RPA albo wykonują inne niskopłatne zawody. Ale zaoszczędzone pieniądze przeznaczają głównie na mąkę kukurydzianą, która pozwoli rodzinie przetrwać zimę. Teraz, latem (w Polsce jest zima), zbiera się drewno na opał, dziką cebulę, głóg i zioła lecznicze, także na wypadek przeziębienia, którego zapewne nie uda się uniknąć w zimie. Gdy zioła nie pomogą, sangoma skontaktuje się z duchami przodków i dowie się, czy przypadkiem choroba nie ma podłoża duchowego, czy ktoś nie rzucił klątwy albo czy chory nie jest winny jakiegoś zaniedbania wobec rodzinny i innych bliźnich. I przodkowie pomogą dobrać odpowiednie muti, czyli lekarstwo z korzeni, kory i ziół.

Większość sangom to chrześcijanki, więc jadę do katolickiego księdza, by zapytać, co myśli o ich konszachtach z duchami. Okazuje się, że nabożeństwa prowadzi nie ksiądz, lecz katecheta! Albo w Kościele katolickim brakuje księży, albo uznano, że nie warto tu żadnego przysyłać

W Lesotho nie ma seminarium duchownego, a przygotowanie do funkcji katechety trwa zaledwie rok, niemniej kandydaci muszą mieć maturę. Jeśli ktoś chce potem zostać księdzem, musi sobie opłacić wyjazd do RPA. W okolicznych wsiach jest w sumie ok. 400 katolików, z czego ok. 300 chodzi na niedzielne nabożeństwa. Nie są to msze, bo katecheta nie może ich odprawiać. Ale ma zezwolenie na udzielanie komunii wszystkim wiernym, którzy uważają, że nie zgrzeszyli za bardzo, a także - sakramentu ostatniego namaszczenia. Nabożeństwo ma obrządek podobny do mszy, obejmuje czytania ze Starego i Nowego Testamentu oraz listów wybranych ewangelistów, pomiędzy którymi są modlitwy w różnych intencjach i śpiew płynący z głębi serca. Pół godziny jazdy samochodem albo godzinę na chudziutkim koniku od wsi, w której mieszkam, żyje prawdziwy ksiądz. Pochodzi z ludu Sotho, jak wszyscy Lesotyjczycy. Opiekuje się siedmioma ośrodkami wiary prowadzonymi przez katechetów. Do "mojej" wsi przyjeżdża więc raz na kwartał i wtedy można ochrzcić dziecko lub wziąć ślub, choć akurat ta ostatnia uroczystość nie jest tradycją, która w Lesotho się przyjęła. Tu po prostu dwie rodziny dogadują się między sobą, a wtedy rodzina chłopaka wnosi posag w wysokości 3-8 krów. Za najbardziej znaną w okolicy sangomę rodzina jej męża zapłaciła 18 krów! Każda kosztowała 8 tys. loti, czyli jakieś 2,2 tys. zł. Fortuna! To było 35 lat temu i ciągle się o tym mówi. Spytałam, jak ksiądz i katecheci czują się z tym obyczajem. Co za dziwne pytanie! Typowo europejskie. A niby jak mają się czuć? Przecież taka jest tradycja, a jej się nie zmienia. Mieszkańcy Afryki, gdy nie umieją czegoś wytłumaczyć, używają słowa, które wyjaśnia wszystko, jest nim właśnie tradycja.

Ksiądz ukończył seminarium prowadzone przez księży, którzy przyjechali z Watykanu, i zna wytyczne, ale jak one się mają do Lesoto, do życia w wioskach na wysokości ponad 2000 m. n.p.m., 30 km od najbliższej drogi asfaltowej? Nijak. Dobrze, że ludzie chrzczą dzieci. Pierwszej komunii w wieku szkolnym też nie ma. Tylko dorośli do niej przystępują, a wtedy ksiądz ich spowiada i udziela im tego sakramentu. Niby jeden globalny Kościół, a maleńkie państewko na końcu świata (z punktu widzenia Watykanu) żyje według swoich odwiecznych tradycji.

Oczywiście sangomy również przychodzą do kościoła. W tej okolicy oprócz katolików żyją też wyznawcy anglikanizmu, wierni Zreformowanego Kościoła Holenderskiego (przyszedł z RPA, od Burów) oraz African Jesus Church (w swobodnym tłumaczeniu: Afrykański Kościół Jezusowy). Tylko ten ostatni ma tu białego księdza i tylko on walczy z sangomami, uważa, że są one grzesznikami i nie wolno się u nich leczyć. Należy pojechać do pielęgniarki. Ciekawe za co? Dwa pierwsze Kościoły należą do konserwatywnych, w porównaniu z lokalnymi kościołami charyzmatycznymi i pentekostalnymi, a jednak sangomy nie muszą w nich ukrywać białych koralików, które są ich symbolem. Służący w nich księża i katecheci sami leczą się u sangom i rozumieją, że Jezus może być jednocześnie Bogiem i Wielkim Przodkiem. Przecież mówi do nas „bracia i siostry”, przekonuje, że mamy wspólnego ojca w niebie. W języku Lesotho określa się go słowem molimo, które oznacza zarówno przodka, jak i Boga. Może biały człowiek, który ma problem ze zrozumieniem tej prostej koncepcji, nie powinien być księdzem w Lesotho?

Rozglądam się i zastanawiam, jak można pomóc tym ludziom. I okazuje się, że mimo wieloletnich badań prowadzonych w Afryce odzywa się we mnie zachodnia chęć zmiany świata. Oczywiście Lesotyjczykom byłoby łatwiej, gdyby mieszkali w ogrzewanych domach, a ich dzieci dojeżdżały do szkoły gimbusami po odśnieżonych drogach, gdyby lekarze byli na wyciągniecie ręki. Ale czy byliby szczęśliwsi? Zima to czas, gdy rodzina jest razem

Oczywiście dzieci bawią się na śniegu, niemniej większość czasu spędzają w chacie. Schodzą się sąsiedzi, siadają wokół ogniska i snują opowieści o czasach dawnych, jak początki świata albo zeszły wtorek. Dzieci gotują razem z matkami, kobiety warzą piwo z sorgo, mężczyźni debatują nad przyszłością wioski - w perspektywie nie bardziej odległej niż nadejście wiosny. Dominuje poczucie wspólnoty, jakiego na Zachodzie chyba już nie ma. Jest radość z obcowania z drugim człowiekiem, wzajemne zapewnianie się, że będzie coraz lepiej. W kategoriach materialnych Lesotyjczycy mają mało, prawie nic, ale są bogaci duchem, wzajemnym wsparciem, wspólną walką o przetrwanie. Pojechałam w góry, by zobaczyć malowidła Buszmenów, czyli ludu San. Sanowie byli pierwszymi mieszkańcami południowej Afryki. Dopiero potem z północy przybyli Sotho, Zulusi, Ndebele i inne ludy Bantu. Biedni i pacyfistycznie nastawieni Sanowie nie mieli żadnych szans i do dzisiaj ich nie mają. Są przesiedlani przez rządy krajów, na terenie których mieszkają, ilekroć się okaże, że ich domostwa znajdują się na terenach bogatych w złoto i diamenty. Sanowie to lud zbieracko-łowiecki, co też stanowi poważny problem, bo żadnemu rządowi nie opłaca się zabijanie antylop za darmo. Przecież od zachodniego czy azjatyckiego bogatego turysty można zażądać tysiąca dolarów za polowanie! Rząd Botswany wpadł nawet na zabawny pomysł podarowania Sanom krów, by zamienić ich w lud pasterski! Nie przeszkolono ich jednak w kwestii hodowli bydła, więc zwierzęta zaczęły podupadać na zdrowiu, a wtedy Sanowie sprzedali krowy okolicznym ludom pasterskim.

Kultura San należy do szamańskich i jest ściśle powiązana z rytmem Matki Natury. Gdy mężczyźni chcą się udać na polowanie, proszą szamana o kontakt z duchami przyrody i uzyskanie pozwolenia. Wtedy zbiera się cała społeczność, szamani grają na bębnach, kobiety, dzieci i mężczyźni klaszczą i śpiewają, Malowidło Buszmenów z gór Maluti w Lesotho ukazuje scenę przygotowania do polowania. Obraz naskalny ma ponad 400 lat i mimo deszczów, śniegów i wiatrów ciągle widać wyraźnie postaci. Zostały namalowane prawdopodobnie krwią zabitego zwierzęcia. Buszmeni polowali rzadko, tylko wtedy, gdy nie mogli uzbierać w lesie wystarczająco dużo owoców i korzeni. Fakt, że malowidło znajduje się wysoko w górach, pokazuje, że ludy Bantu, które przyszły z północy (m.in. Sotho, czyli mieszkańcy Lesotho), wygoniły ich z bardziej przyjaznych i zalesionych miejscby szamanom łatwiej było wpaść w trans. W południowej Afryce szamani nie używają roślin halucynogennych, muszą wykonać wysiłek przeniesienia się do duchowej krainy w sposób naturalny. Gdy stamtąd powrócą, powiedzą, czy można zapolować, czy nie. Spokojny, pokojowo usposobiony lud o żółtawobrązowej skórze, mówiący językiem pełnym charakterystycznych kliknięć, nie ma łatwego życia, ale nie wyrzeka się swojej kultury.

Uważam, że to piękne - proszenie Matki Natury o zgodę na polowanie, holistyczne podejście do życia i przyrody, leczenie ziołami i szukanie przyczyn chorób najpierw w sytuacji rodzinnej i klanowej, a dopiero potem w ciele. Może my też powinniśmy zastanawiać się nad chorobami w sposób bardziej holistyczny?

Spotkałam w Lesotho białą rodzinę z RPA. Matka była Francuzką, ojciec Afrykanerem (Burem), mieli trójkę dzieci, które nigdy nie chodziły do lekarza. Gdy ktoś z nich zaczyna chorować, szukają przyczyn w sytuacji rodzinnej, sprawdzają, czy przyczyną choroby nie jest przypadkiem stres związany ze szkołą, pracą lub relacjami między domownikami. W większości przypadków tak właśnie jest. Gdy rodzina zidentyfikuje problem, stara się go naprawić i chora osoba zdrowieje. Choroba jest symptomem zaburzenia harmonii wewnętrznej, a ta słabnie, gdy w rodzinie lub pracy dzieje się źle. Ani rodzice, ani dzieci nie mogli sobie przypomnieć, kiedy ostatnio brali leki. Odżywiają się zdrowo, w sezonie zimowym piją miód z czosnkiem, latem zamiast słodyczy jedzą owoce. I naprawdę się kochają. Ich miłość i wzajemną troskę widać od razu. Ile znam naprawdę szczęśliwych rodzin, małżeństw, które sobą nie gardzą, rodziców, którzy nie manipulują dziećmi, by wygrać coś od małżonka? Niewiele, żałośnie niewiele. Ile osób może z ręką na sercu przyznać, że są naprawdę szczęśliwe, że wspierają swojego życiowego partnera i dzieci w realizacji ich marzeń, że same otrzymują takie wsparcie? Może warto wyjść ze swojej wewnętrznej jaskini, otworzyć się, usiąść w kręgu (niekoniecznie przy ognisku), pozwolić każdemu opowiedzieć, jak naprawdę się czuje w rodzinie, co pragnie otrzymać i co może dać od siebie, zacząć uzdrawianie ciała od duszy, zarówno własnej, jak i tej "rodzinnej"?

Agnieszka Podolecka

Podróż do Afryki i badania wśród sangom były możliwe dzięki stypendium Narodowego Centrum Nauki, nr projektu: 2017/25/N/HS1/02500.

Fot. Agnieszka Podolecka

ARTYKUŁ UKAZAŁ SIĘ W
Holistic Health 2/2019
Holistic Health
Kup teraz
Wczytaj więcej
Nasze magazyny